Moje pierwsze dwa tygodnie w Afryce. Piękne i zarazem trudne. Dużo emocji, od łez wzruszeń po łzy smutku. Od zachwytu i radości, po zaskoczenie i niezrozumienie. Już dziś wiem, że ten rok będzie jednym z najlepszych, ale i najtrudniejszych w moim życiu. 

To nie jest tak, że przyjechałam tu z oczekiwaniami, które nijak mają się do rzeczywistości. Przyjechałam tu ze świadomością, że to nie będą wakacje ani jedynie akcja humanitarna. Mniej więcej wiedziałam, na co się piszę. Ale nie wiedziałam, że tak szybko będę musiała zmierzyć się sama ze sobą, ze swoimi słabościami, emocjami, schematami czy stereotypami, jakie mam w głowie i zaakceptować, że tutaj żyje się zupełnie inaczej. A to nie znaczy, że gorzej. Po prostu inaczej.

Uczę się chodzić. Wszystko jest nowe i obce. Od otoczenia, przyrody, jedzenia, pogody po mentalność i sposób bycia. Chociaż z drugiej strony czuję się tak, jakby to, że tu jestem, było czymś normalnym, kolejnym, oczywistym etapem mojego życia.

LUSAKA

Pierwsze trzy dni po przylocie spędzamy w stolicy Zambii – Lusace, gdzieś pomiędzy bogactwem a ubóstwem. Nowo wybudowane, dość nowoczesne lotnisko, piękne, ogromne drzewa, szerokie, ciągle zakorkowane drogi, na których wydaje się, że nie obowiązują żadne przepisy. Centra handlowe, w których znaleźć można nawet salon samochodowy. Filie EY i PwC, ludzie z telefonami w dłoniach. Ale także opony, śmieci, grupy ludzi siedzących na ulicach, handlarze usiłujący sprzedać towar za kilka kwacha kierowcom stojącym w korkach. I dzieci. Chwyciło mnie za serce, gdy z radością w oczach wołały „auntie, auntie!”. Rozbrajające uśmiechy. Nie żądające litości czy użalania się nad ich losem. Wachlarz narodowości, na nikim nie robi wielkiego wrażenia inny kolor skóry.

KABWE

Trzy godziny drogi później Afryka wydaje się tą ze stereotypowych wyobrażeń. „Taka jest Zambia – tam, gdzie nie ma ludzi, tam jest więcej drzew; a tam, gdzie są ludzie, tam nie ma drzew” – podsumowuje krajobraz ks. Michał pracujący na misji ponad 30 lat. W moim nowym domu – w Makululu, najbiedniejszej dzielnicy Kabwe, lepianki są wielkości pokoju, w których mieszkają kilkuosobowe rodziny, często bez prądu. Kurz, piach, maleńkie dzieci biegające po ulicach i spoglądające na nas nieśmiało i z zaciekawieniem w pięknych, czarnych oczach. W centrum zatłoczone targowiska, chiński supermarket, w którym znaleźć można prawie wszystko. Znowu korki, masa ludzi na ulicach. Ale i bogatsze zakątki, z zieloną, podlewaną trawą, podczas gdy reszta oczekuje na deszcz, który nie padał od maja. Słońce i mocny wiatr, chłodne poranki. Kontrasty.

MAKULULU

Docieramy do naszego nowego domu – Don Bosco Makululu Children’s Home. Zestresowane wysiadamy z samochodu. Huczne powitanie – chłopcy zaczynają śpiewać, grać na bębnach, tańczyć. Dziesiątki oczu skierowane na nas. Wyłapują każdy szczegół, odczytują emocje, czytają z naszych twarzy jak z książek. Nie ma miejsca na maski i udawanie kogoś innego. Na taką Afrykę czekałam.

Z każdym dniem przełamujemy lody. Chłopcy nieśmiało do nas podchodzą, zadają pytania, łapią za ręce. Uczą nas słówek i modlitw w języku bemba. Wręczają nam własnoręczne listy i rysunki. Gramy w piłkę, szyjemy i pierzemy ubrania. Po prostu jesteśmy razem.

Pytają, czy i w Polsce mamy dzieci ulicy. „U nas w Zambii to bardzo niebezpieczne. Ja też kiedyś żyłem na ulicy. Ksiądz Michał mnie znalazł i zabrał” – słyszę od kilkunastoletniego chłopca. Boli mnie, gdy widzę, jak dzieci tutaj chorują, jak są ubrane, że nie mają butów, że rodzice się nimi nie interesują, że żyją porzucone i maltretowane na ulicach. Nie potrafię zrozumieć wielu rzeczy albo nawet nie pozwalam sobie o nich myśleć. Będąc z chłopcami w naszym domu, staram się, skupiać tylko na tym, żeby dać im choć trochę ciepła, sprawić, żeby się roześmiali, poczuli się dostrzeżeni, chciani. Gdy jestem z nimi, czuję, że jestem sobą i zapominam o tym wszystkim, co trudne i bolesne. Na koniec dnia myślę o nich i o tym, jakie historie kryją się z tymi pięknymi czarnymi oczami i szczerymi uśmiechami. Nie wiem, czy moje serce jest na to gotowe.

Staram się, ale czasem nie potrafię powstrzymać łez. Któregoś dnia chłopcy zapytali, czy mam chore oczy.

– Dlaczego? Czy wyglądam, jakby coś mi się stało?
– Nie, ale widzieliśmy, jak płakałaś na mszy.

Kompletnie zaskoczona próbuję na szybko wymyślić wymówkę. Odpowiadam, że coś wpadło mi do oka. Ale tak naprawdę, to oni wpadli mi do serca. I wiem, że pozostaną tam na bardzo długo…

Sylwia Deperasińska
Makululu, Zambia