Od tygodnia jestem w Polsce. Pierwszego dnia po przylocie obudziłam się z myślą, że muszę wstać, wyleźć z łóżka, ubrać jakikolwiek dres na siebie i zejść na dół na śniadanie do chłopaków. W trudnych momentach mojej misji nie miałam na to siły i nie schodziłam, ale zawsze w głowie była ta myśl, że trzeba zejść, że warto….
I tym razem chciałam zejść, ale po chwili uświadomiłam sobie, że już nie trzeba, że nie muszę, że jestem w moim polskim domu…mój drugi dom zostawiłam po drugiej stronie półkuli.
Pierwsze dni w Polsce są dla mnie wielkim trudem. Wszystko wydaje mi się obce, lub gorzej…to takie uczucie jakbym się cofnęła w czasie, a moje Peru było tylko snem, złudzeniem. Nie wiem do końca co się dzieje tutaj….tak jakbym była tu, ale moje serce było zupełnie gdzie indziej…
Jednak to nie sen. Codziennie rano budzę się, zaglądam w telefon, a tam 7,8,10 wiadomości z Peru. Chłopaki piszą, jak mi jest, jak się czuję, czy już pracuję, że w domu bez nas cicho, że tęsknią….staram się odpisywać na każdą wiadomość, żeby tylko nikogo nie pominąć.
Nasze pożegnanie było naprawdę trudne. Ostatnie dwa tygodnie chyba wszyscy w domu mieliśmy tą świadomość, że to już tylko dwa tygodnie…chłopaki zaglądali częściej do naszej kuchni, coraz częściej siedzieli z nami do późnych godzin nocnych, żeby porozmawiać, pośmiać się, wspólnie coś ugotować, po prostu pobyć…
Razem z Hanią, nie mogłyśmy powiedzieć tak po prostu „Do widzenia” – to nie w naszym stylu. Także ruszyłyśmy z „fabryką” tworzenia bransoletek dla chłopców, wywołałyśmy prawie sto zdjęć, przygotowałyśmy ponad osiemdziesiąt babeczek z owocami i stworzyłyśmy prezentację z ponad pięciuset zdjęć od początku naszego pobytu w Limie.
Podczas pożegnania towarzyszyły nam ogromne emocje. Był płacz, był śmiech, były wspomnienia i żarty, było też dużo ważnych, cennych słów, które niejednokrotnie wynagradzały trudy minionego roku. Uświadomiłam sobie….i to nie pierwszy raz, że chłopcy do których pojechałam, nie są wcale „trudni”, nie są „zbuntowani”. To są po prostu chłopcy, którym w całym ich życiu brakowało tylko jednego – miłości. Dobrego słowa, dowartościowania, ciepła rodzinnego, matczynego, siostrzanego przytulenia…chłopaki byli spragnieni zwykłego dobra. Czasem tak bardzo, że sami bali się okazywać uczuć, nie umieli okazać dobra, miłości, bo nikt ich tego nigdy nie nauczył. Nawet jak chcieli, to robili wręcz odwrotnie – blokowali się i udawali, że ich to nie obchodzi.
Podczas pożegnania, chłopaki – więksi ode mnie – w wieku 17,18 lat – wtulali się we mnie, płacząc jak małe dzieci.
Myślę, że za każdym razem gdy w Limie, w naszym domu pojawiali się wolontariusze, chłopaki mieli okazję zobaczyć, że można żyć inaczej, że można chcieć od życia więcej, że warto się spalać, że warto się poświęcać i że warto kochać…
Mam wrażenie, że po moim roku w Peru nie boję się niczego, że nie ma dla mnie już żadnych barier i blokad. Że wszystko to, czego bałam się wcześniej – jest tylko drobnostką. Ten rok uświadomił mi, że cały czas mogę wiele i że warto dawać z siebie jak najwięcej dla drugiej osoby. I idąc za moim motto, które wymyśliłam sobie przed moją misją….warto „Przekraczać siebie”.
Agnieszka Więckiewicz
Lima, Peru