Potraficie wyobrazić sobie święta Bożego Narodzenia bez „Last Christmas” George’a Michaela, kolejek w sklepach, przysłowiowych 12 potraw, wszechobecnych migających lampek, reklam, komercji i mikołajów na każdym rogu? Ja już tak. 25 grudnia w Makululu, po ludzku, nie różnił się niczym szczególnym od pozostałych dni w roku. Po ludzku, bo wydarzenie narodzin Jezusa przekracza zwyczajność tego świata. Uroczysta Msza święta, szopka (z palmami) w kościele, „Happy Christmas” rzucane sobie przez ludzi przy powitaniu i tyle. Powrót do swoich chatek i codziennych obowiązków. To moje pierwsze takie święta. Bez klimatu „magii świąt.” Zamiast śniegu jest upał i deszcz, a zamiast choinek palmy. Nawet nasz wieniec adwentowy w kościele nie przetrwał w ponad 30-stopniowym upale. Chłopcy uczą się śpiewać i grać na trąbkach „Silent night”, a my z Gosią na próżno próbujemy przemycić trochę europejskiej (a może bardziej amerykańskiej?) atmosfery na naszych zajęciach plastycznych. Jednak puszczanie świątecznej playlisty jakoś tutaj nie pasuje. Może to i lepiej. Może dzięki temu prawdziwy sens świąt nie jest zagłuszany i mamy szansę go dostrzec?

Chrystus rodzi się każdego dnia. W codzienności i zwyczajności. Bez fajerwerków, bez napompowanej sztucznie atmosfery. W cichości i prostocie. W relacjach. Życie w Afryce daje mi szansę odkrywania właśnie tego piękna codzienności. Tego, że każdy dzień, choć z pozoru powtarzalny, jest całkowicie inny od poprzedniego, a tym, co nadaje smak i sens są, ludzie obok nas. Tego, że codziennie z chłopcami zmywamy naczynia po posiłkach, sprzątamy, podlewamy ogródek, a to, jak ten czas przeżyjemy, zależy tylko od nas.  W dobie smartfonów, zdalnego nauczania, zamknięcia i wirtualnych rozmów, tutaj jakby czas się zatrzymał. Wracają wspomnienia beztroskich spotkań przy trzepaku pod blokiem i gotowania z błota. Tu może wielu bloków nie ma, ale uśmiechy i radość z bycia razem – niezmienna! Bycie tu z nimi w tych czasach to zdecydowanie najlepszy prezent na gwiazdkę. Lubię towarzyszyć moim chłopcom w przygotowywaniu i serwowaniu śniadań, być członkiem ich załogi i doceniać, jak dobrze sobie radzą. Słuchać jak żartują, mimo że czasem robią to w swoim języku i nie rozumiem ani słowa albo jak sprzeczają się, kto jest lepszym piłkarzem – Ronaldo czy Messi (choć spora część uważa, że Lewandowski!). Lubię patrzeć, jak zaczynają tańczyć, gdy z głośników słychać muzykę, jak grają w piłkę i cieszą się ze zdobytej bramki. To są zwyczajne, proste rzeczy i po raz kolejny widzę, jak niewiele trzeba, żeby nasycić serce radością i wdzięcznością. Zwyczajne krojenie warzyw staje się pretekstem do rozmowy o rodzinie i marzeniach, a szycie dziury w spodniach, które w Polsce już dawno wyrzuciłoby się do śmieci, pomaga nawiązać nić porozumienia. A wszystko to z tymi ich rozbrajającymi uśmiechami na twarzach.

Pisałam już, że moja misja w Ciloto nie jest niczym spektakularnym. Ostatnio pomyślałam, że jest to po prostu życie w domu, w rodzinie. Tylko że nie w Polsce i w trochę większej (+80 osób) rodzinie. Codzienne obowiązki są podobne, do tych, które znamy, z tym że posiłki przygotowujemy w ogromnych garnkach, tak, że z trudem mieszamy w nich nshime (tradycyjną zambijską potrawę z mąki kukurydzianej i wody, spożywaną codziennie na obiad i kolację, przypominającą trochę gęstą, zbitą kaszę mannę), do zmywania bardzo często używamy piasku, ubrania pierzemy ręcznie w zimnej wodzie, pole kukurydzy pielimy i podlewamy w pełnym słońcu, nosząc wodę w małych wiaderkach, więc naprawdę trzeba się nachodzić, nadźwigać i porządnie spocić. Nie chcę generalizować, mówiąc, że u nas w Polsce tak się nie pracuje, ale podziwiam moich chłopców w Ciloto. Nie ma mowy o narzekaniu na swój los. Oczywiście czasem uciekają od pracy i buntują się, ale uwierzcie, ja będąc w ich wieku i w podobnej sytuacji,  buntowałabym się dużo bardziej (a byłam raczej grzecznym dzieckiem).

Powoli, choć z wielkim trudem zaczynam odkrywać wartość zambijskiego panono, panono – powoli, powoli! Czytaj: czekania, notorycznych opóźnień, przeciągania… Ale też życia bez pośpiechu, bez niepotrzebnego stresu i gonitwy za tym, co niezależne od nas albo tak naprawdę nieistotne. Przez ostatnie trzy miesiące wywoływało to we mnie raczej frustrację, ale widzę, że powoli coś w moim europejskim schemacie myślenia zaczyna pękać. Dziś czekałyśmy pięć godzin na odjazd naszego autokaru, w upale, na tłocznym i głośnym „dworcu”. A teraz jedziemy już kolejną piątą godzinę i w sercu mam całkowitą wdzięczność za to, że jestem tu i teraz. Za to, że mogę „marnować” godziny na zwyczajność, że uczę się cierpliwości i przyjmowania tego, co jest, co niezależne ode mnie. Oby w tym roku nie gonić za tym, co przerasta nasze siły i po prostu doceniać zwykłą niezwykłą codzienność.

Sylwia Deperasińska
Makululu, Zambia