Wróciłam do Zambii. Wróciłam do Kazembe. To jak powrót do domu po długim czasie.

Trochę się zmieniło. Moje dzieci urosły. Część z nich już nie jest dziećmi, tylko nastolatkami, którzy awansowali na animatorów w oratorium albo dorabiają sobie w salezjańskim ogrodzie, a w dodatku są już wyżsi ode mnie. W domu inna wspólnota, w oratorium nowi liderzy. Ale te wszystkie zmiany świadczą o tym, że ta misja żyje.

Najpiękniejsze dla mnie jest to, że znowu przychodząc do oratorium widzę te same uśmiechnięte twarze. Te same radosne oczy i wołanie “Laula!”, które ogrzewa mi serce. Chłopiec, który 1,5 roku temu prosił mnie, abym zabrałam go ze sobą do Polski, traktuje mnie tak, jakbym nigdy stąd nie wyjechała.

“Jak dobrze, że wróciłaś “- usłyszałam pierwszego dnia.

I sama też sobie to uświadamiam. Przyjechałam skończyć to, co zaczęłam. Teraz już nie zachłysnęłam się Afryką, ale wniknęłam w misję pod każdym względem. Czuję się wielozadaniowa, a dzięki temu spełniona w swojej pracy. Zorganizowaliśmy Holiday Camp dla dzieci i młodzieży, na który wcześniej zebraliśmy pieniądze. Około 150 uczestników ma okazję zjeść pełnowartościowy posiłek, na który nie zawsze mogą sobie pozwolić w swoich domach. Tańczą, bawią się, spędzają razem czas. Staramy się dać im możliwość brania udziału w wielu różnych aktywnościach w oratorium, dzięki czemu nie muszą bawić się na ulicach. Prowadzę dla nich warsztaty z tańca, śpiewu i aktorstwa. I jak bardzo cieszy mnie, kiedy razem zaśpiewamy “Oto jest dzień” po polsku, albo zatańczymy krótką choreografię do hitu Tiny Turner.

Ale poza tym wszystkim czuję w głębi siebie, że przyjechałam tu po coś więcej. Zwracam uwagę na większe potrzeby dzieciaków. Opatruję rany, gdy jest taka potrzeba. Wydaję leki, zabieram do kliniki i dbam o nich na tyle, na ile pozwalają mi warunki. Daję im moją miłość, którą mogę nadrobić ich braki rodzinnej miłości. Jeden z salezjanów mi powiedział – “obojętnie co dla nich robisz, najważniejsze są relacje”. I z tym się zgadzam. OBECNOŚĆ ma tutaj największą wartość. Nawet mówiąc pojedyncze słowa w bemba i nie potrafiąc się dogadać z najmłodszymi, co bywa frustrujące.

Cieszę się po prostu, że tutaj jestem. Z nimi. Dla nich. A oni dla mnie. I nie powiem, że zawsze jest łatwo. Absolutnie nie. Ale to jest misja. I taka jaka jest – jest piękna. A to co zaskakuje mnie najbardziej – jak pojemne jest moje serce, że mieści tyle miejsc i tylu ludzi. Podsumuję jednym zdaniem: “Dziękuję, jest pięknie”.

 

Laura Lis
Kazembe, Zambia