To już półtora miesiąca od mojego powrotu z Afryki, a wspomnienia wciąż są żywe. Mówi się, że jak wsiąkniesz w misyjne otoczenie, to ciężko z niego wyjść. Tak jest u mnie, ale zupełnie mi to nie przeszkadza!

Na misji w zambijskiej wiosce Kazembe spędziłam miesiąc, ale to, jakie relacje tam nawiązałam, odzwierciedla pobyt minimum półroczny. Próbowałam się nie przywiązywać za mocno, bo znam siebie i wiedziałam, jak będę przeżywać rozstanie, ale się nie udało. Już w pierwszym tygodniu byłam cała dla nich. Moim zadaniem na wolontariacie było poprowadzenie summer campu dla dzieci, ponieważ w grudniu uczniowie w Zambii mają wakacje. Organizował go polski salezjanin, ks. Jacek Garus, który jest misjonarzem w Kazembe. Wraz z innymi wolontariuszami prowadziliśmy różne warsztaty, od artystycznych po sportowe. Ja byłam odpowiedzialna za warsztaty muzyczne, podczas których przygotowywałam z dziećmi piosenki w języku angielskim i polskim, a te były szczęśliwe, że znają kilka słów w moim języku. Moją drugą specjalizacją były warsztaty z robienia biżuterii, bo dla dzieciaków wszelkiego rodzaju bransoletki, naszyjniki i breloczki to największa frajda. Po warsztatach potrafiły je pleść cały dzień. Dodatkowo z moimi podopiecznymi i lokalnym wolontariuszem, Ernestem, przygotowałam jasełka na Boże Narodzenie. Dzieci zachwycały mnie swoją kreatywnością i oddaniem! One cieszyły się, że mogą występować przed innymi, a ja byłam z nich dumna, jak matka oglądająca swoje dzieci. Poza tymi zajęciami wszyscy razem bawiliśmy się, graliśmy w gry, tańczyliśmy, śpiewaliśmy i organizowaliśmy zawody, malowanie twarzy, a nawet talent show!

Dodatkowo podczas summer campu dzieci dostawały u nas śniadanie i lunch. Dla części z nich były to jedyne wartościowe posiłki. Niesamowite było to, jak bardzo one czekały na ten czas, jak dobrze się bawiły, jak bardzo się z nami zaprzyjaźniły. Codziennie po zakończonym dniu w oratorium, zamiast iść odpocząć, wypić kawę, czy zadzwonić do rodziny, dużo bardziej chciałam nadal spędzać czas z dziećmi. Dzień w dzień z samego rana z niecierpliwością czekały pod płotem, aby zacząć kolejny dzień summer campu, a następnie nie potrafiliśmy się rozstać… Odprowadzałam je do domu. Chodziliśmy na spacery, bo chciały mi pokazać „najlepsze miejsce w Kazembe”, czy tańczyliśmy na trawie lub ulicy, wymieniając się zambijsko-polskimi krokami. Kiedy wychodziłam „na wioskę”, słyszałam cały czas Laula, Laula i Ulishani, Bwino – pozdrowienie w języku bemba. Wiadomo, oznaczało to, że non stop byłam na widoku, co nie zawsze było komfortowe. Zależnie od sytuacji. Czasem potrafiło to już być męczące, a nawet irytujące, bo każdy chciał mnie dotknąć, przytulić, zwrócić na siebie uwagę. Ale i tak byłam najszczęśliwsza na świecie, będąc z „moimi” dziećmi.

Pojawiały się też cięższe momenty, kiedy odkrywałam, jakie problemy w rodzinie mieli moi chłopcy. U jednego przemoc, u innego brak miłości. Nie wspominając o biedzie. Tak bardzo chciałam im pomóc, zrobiłabym wszystko, ale to niemożliwe. Musiało mi wystarczyć robienie tego, co było ode mnie zależne. Serce mi pękało, kiedy słyszałam: „Laura, jesteś moją mamą, mogę z tobą wracać do Polski?”. A kiedy już naprawdę wyjeżdżałam z Kazembe, to uczucie, które mi towarzyszyło było nie do opisania. Płakałam chyba bardziej niż moje dzieci, a jednocześnie wdzięczność, która mi towarzyszyła za to, że mogłam tego wszystkiego doświadczyć, była przeogromna.

Kiedy wyjeżdżałam, ksiądz, Zambijczyk, który również posługuje na placówce, na której byłam, powiedział mi takie słowa: „Laura, dzieci z Kazembe nie doświadczają miłości w domach, dlatego szukają jej na zewnątrz. Znalazły ją u Ciebie”. Było to przepiękne i niezwykle umacniające, ale ja tutaj nie czuję się bohaterką. Dostałam od tych dzieci jeszcze więcej, niż sama dałam. Dla nich nie jest ważne konkretne działanie, to, co dokładnie robisz, ale obecność i miłość. Tym wzajemnie się obdarzaliśmy. Wyjeżdżając, zostawiłam tam cząstkę siebie.

To tylko część tego, co chciałabym napisać. Wydarzyło się dużo więcej, ale nie wszystko da się ubrać w słowa. To było moje trzecie podejście do misji, z przyczyn covidowych pierwsze udane. Ale od początku była to placówka dla mnie. Jestem wdzięczna Bogu za ten czas. Kto wie, może jeszcze moja noga stanie na Czarnym, Zambijskim, Lądzie. Ufam, że tak będzie.

Laura Lis
Kazembe, Zambia