Ponad milion zabitych kobiet, dzieci, mężczyzn, starców. Około 500 tysięcy zgwałconych kobiet, celowo zarażonych wirusem HIV. Zmasakrowane ciała osób z plemienia Tutsi leżące w kościołach, urzędach, szpitalach. Dla niektórych to tylko statystyki. Dla innych odległe obrazy. Dla wielu rwandyjskich dzieci to życiowa trauma.
W Rwandzie co roku w pierwszym tygodniu kwietnia jest obchodzony tydzień żałoby narodowej. Przypominane są wydarzenia z 1994 roku, kiedy doszło do masowych mordów plemienia Tutsi. W telewizji pokazywane są filmy, na których widać lejącą się krew, maczety, noże. Widać zabijanych i tych, którzy zabijają. Wiele dzieci oglądających te sceny jest w stanie rozpoznać miejsca, w których się to działo. To okolice ich rodzinnych domów.
Co roku w mieszkańcach Rwandy odżywa trauma. Największą przeżywają Ci, którzy podczas eksterminacji byli dziećmi. Widzieli śmierć rodziców, dziadków, rodzeństwa, wujków, cioć. Przyglądali się gwałtom na ich matkach, siostrach. Niejednokrotnie byli świadkami wyrżnięcia maczetą całego ich klanu. Przez lata żyją z tym obrazem. Mają przed oczami sceny pełne okrucieństwa, którego wtedy zupełnie nie rozumieli. Oni przeżyli, bo ktoś ich nie zauważył, pominął lub zdążyli uciec i ukryć się gdzieś w krzakach.
Większość Rwandyjczyków nie wie, jak sobie radzić z traumą, która powraca. Nie są świadomi mechanizmów, które wpływają na ich codzienne funkcjonowanie.
Dziewczynka strażniczka
„Miałyśmy w naszym sierocińcu taką dziewczynkę, która cały czas nosiła swoją młodszą siostrę na plecach. Nigdy jej nie odkładała. Spała z nią, zajmowała się, karmiła… Nie odstępowała jej na krok. Cały czas jej pilnowała. Nie pozwoliła żadnej siostrze nawet jej dotknąć” – mówi siostra Iwona Skwierawska, salezjańska misjonarka, która pracuje w Rwandzie od 2002 roku.
Dziewczynka opiekowała się swoją młodszą siostrą w czasie wojny. To była ostatnia osoba z jej rodziny, więc za wszelką cenę starała się ją ochronić. Sama miała 8 lat, a zajmowała się dzieckiem, które miało niespełna rok. Dźwigała na swoich ramionach odpowiedzialność za życie swojej małej siostrzyczki. Możemy się tylko domyślać, czego mogły doświadczyć dwie małe dziewczynki, które starały się przetrwać w kraju pogrążonym w chaosie i okrucieństwie. Obie przeżyły dzięki zawziętości 8-letniego dziecka.
Traumatyczne doświadczenia odbiły się na psychice dziewczynki. W jej głowie na trwałe zapisało się przeświadczenie: „Nikomu nie ufaj, jesteś jedyną osobą, która się nią zajmie i nie zrobi jej krzywdy”. Jak podkreśla siostra Iwona, tak było przez kilka miesięcy pobytu w domu dziecka, dopóki nie zobaczyła, że misjonarki mają dobre intencje. Powoli nabierała zaufania i pozwalała oddalić się swojej siostrze. Ale do samego końca, nawet po latach, miała na nią oko. To było silniejsze od niej.
Chłopiec, który umarł
W ciągu tego czasu, w którym funkcjonował dom dziecka, siostry szukały rodzin obecnych tam dzieci. W niektórych przypadkach odnalezienie osób spokrewnionych było tak trudne, że zajmowało kilka lat. Dzięki determinacji misjonarek udało się odnaleźć rodzinę prawie wszystkich dzieci, z wyjątkiem dwóch – dziewczynki i chłopca.
Chłopiec był jednym z dzieci, które porzucano podczas ucieczki z kraju na teren Konga. Matka zostawiła go przy drodze. Być może była głodna i nie miała pokarmu. Być może liczyła na to, że ktoś się nim zajmie. A może z góry założyła, że niemowlę w takich warunkach i tak nie ma szans na przeżycie. Postępowania wielu Rwandyjczyków, którzy uciekali przed ludobójstwem, nie sposób dziś oceniać. Dziecko przeżyło, bo ktoś je przygarnął, a potem przyniósł do sióstr.
„Jeśli chodzi o chłopca, to znalazłyśmy prawdopodobnie jego rodzinę. Był tak podobny do rodziców i rodzeństwa, że byłyśmy tego pewne” – mówi siostra Iwona. Uderzające podobieństwo było potwierdzeniem tego, co wcześniej udało się ustalić na temat jego pochodzenia. Niestety, kiedy jedna z sióstr zawiozła go do jego rodzinnego domu, matka temu zaprzeczyła. Nie uwierzyła, że jej dziecko mogło przeżyć. Dla niej był to zamknięty rozdział życia. Powiedziała: „To nie jest mój syn, on umarł”. Był to klasyczny syndrom wyparcia. Jej psychika w taki sposób poradziła sobie z porzuceniem własnego dziecka.
Chłopiec został adoptowany przez rodzinę z Argentyny. Nie dowiemy się, co czuł, kiedy usłyszał tak raniące słowa. Nie dowiemy się, czy wybaczył swojej matce, która porzuciła go jako niemowlę. Nie dowiemy się, jak radzi sobie z traumą ludobójstwa, które przeżył. I czy ta trauma kiedyś nie powróci.
Dorota Pośpiech
* Artykuł na podstawie wywiadu z siostrą Iwoną Skwierawską FMA, misjonarką pracującą w Rwandzie, Kenii i Tanzanii