Mój powrót zbliża się wielkimi krokami. Czy tego chcę, czy nie – muszę wrócić.
Santa Cruz ukazało mi się z różnych stron. Pamiętam jak na pierwszych warsztatach dla wolontariuszy powiedziano nam, żebyśmy nigdy nie mówili, że w Europie jest lepiej, a w Boliwii gorzej. „Dzieci lubią porównywać miedzy sobą kraje, ale lepiej, żebyśmy mówili, że jest inaczej.” Ta inność jest tutaj widoczna od pierwszych dni. Zaskoczył mnie zgiełk na ulicy, 39 stopni w zimie, czy niska cena awokado. Były jednak momenty, kiedy ciężko było mi powiedzieć, że jest tylko inaczej. Widok rocznego dziecka wchodzącego ze swoją 15-letnią matką do kanału. Śmierci młodej dziewczyny chorej na gruźlicę z HIV. Czy informacja, że policja „chroni” dzieci na ulicy za pieniądze z kradzieży. Jest nietypowo. Dobro ze złem się tutaj zaciera. Raz na kilkanaście lat odbywają się ‘akcje czyszczenia’ miasta, by móc przyciągnąć więcej turystów. Nie dodałam tylko, że miasto czyszczone jest z bezdomnych dzieci i dorosłych. A czyszczenie nie polega na pomocy, a na wywożeniu jak najdalej od miasta.
Każdego ranka odwiedzam dzieci i młodych dorosłych na ulicy. Czasem po prostu przy nich jestem, a czasem z wychowawcami pomagam im wyrobić dowód tożsamości, czy zabieramy ich do lekarza. W momentach spokojnych, kiedy tylko przesiaduję z nimi by pograć w karty, pojawiają się myśli, że może ja nie jestem tutaj potrzebna. Jednak kolejnym razem, kiedy przychodzimy widok ich uśmiechów oznacza, że jest inaczej. Gdy jedna grupka dowiedziała się, że wyjeżdżam już w tę sobotę byli w szoku. Od razu chcieli planować moje pożegnanie. „Misia! W środę zapraszamy cię na empanadę i napój”. Młodzież żyjąca na ulicy, bez dachu nad głową zaprasza mnie na jedzenie. Ich szczodrość chyba nie zna granic.
Miałam też okazję odwiedzić tutejszą favelę. Słowo to kojarzy się raczej z Brazylią i Rio de Janeiro, ale tutaj również oznacza najbiedniejszą i najniebezpieczniejszą dzielnicę miasta. Favela podzielona jest na kilka sektorów. W jednym przesiadują tylko bezdomni, pod wpływem różnych substancji. W innym można było zobaczyć domy zrobione z desek i blach, które raczej nie są odporne na trudne warunki pogodowe. Zobaczyłam tam kilka dziewczynek w wieku 6 lat układające puzzle. Główkowały nad nimi, jednak wcale się nie poddawały. Zapytałam, czy mogę układać z nimi. Od tego momentu byłyśmy już koleżankami. Na koniec chciały wiedzieć, czy do nich wrócę… W najbliższym czasie niestety nie.
Przyjechałam do Boliwii sama, ale wracam z ogromnym doświadczeniem, nowymi przyjaźniami i wieloma nowymi hermanos (braćmi)!
Michalina Karnicka
Santa Cruz, Boliwia