W czasie wakacji jeden z chłopców – który mieszka w głębokiej Selvie (czyli jak już wiecie w dżungli) – co jakiś czas wysyłał mi wiadomości głosowe na WhatsAppie. Pytał, co słychać u mnie, co w naszym domu i opowiadał też nieco, co porabia w swojej małej wiosce. Jednak w każdej wiadomości kilkakrotnie pytał: „Como estas? Yo estoy bien. Aqui todo esta tranquilo” (Jak się masz? Ja w porządku. Tutaj wszystko spokojnie). Na początku trochę mnie to bawiło… ale od paru dni, tygodni przypomina mi się to kilkakrotnie powtarzane „Tutaj wszystko spokojnie”.
Tutaj w Limie… czy wszystko spokojnie? Od dłuższego czasu naprawdę spokojnie. Po kilku miesiącach ciszy na blogu można zrobić mały bilans tego, co już za nami. Weszłyśmy z Hanią bardzo intensywnie w nasze zajęcia i pracownie, odkładając trochę na bok to, co „polskie”. Z taką świadomością, że nie można być jedną nogą tutaj, a drugą – po drugiej stronie oceanu.
Od momentu powrotu z Selvy do Limy działo się dość sporo. Za nami Wielki Post i przygotowania do świąt Zmartwychwstania Pańskiego. W tym czasie zorganizowałyśmy dla chłopaków nocną, ekstremalną drogę krzyżową. Nie była to jednak droga krzyżowa bardzo ekstremalna, ponieważ liczyła jedyne dwadzieścia kilometrów i prowadziła ulicami miasta, a nie – jak to bywa w Polsce – lasami i polami. Mimo wszystko dla chłopaków z naszego domu było to pewne ekstremum, kiedy o pierwszej, drugiej w nocy odczuwali sen, a mimo wszystko musieliśmy maszerować dalej. Celem naszej wędrówki było wzgórze z ogromnym, oświetlonym krzyżem – Chorillos.
Podczas Triduum Paschalnego z czwartku na piątek i z piątku na sobotę przygotowałyśmy całonocne czuwania. Były w nas pewne obawy, czy chłopaki w ogóle zdecydują się na tego typu „aktywność”. Na holu zawisła tabela, każdy, kto chciał, mógł wpisać się minimum na pół godziny nocnego czuwania, a następnie wstać w środku nocy i przyjść do kaplicy. Pierwszej nocy kilkoro… zaspało, jednak następnego dnia chłopaki poczuli wagę sprawy. Niektórzy z nich zostali nawet trzy godziny w kaplicy. W tym samym czasie przygotowałyśmy warsztaty z malowania pisanek. Na początku, jak zwykle było widać kręcenie nosem i marudzenie, ale później była taka zabawa, że niektórzy kończyli malować późnym wieczorem.
Święta Wielkanocne przebiegły nam bardzo spokojnie – wręcz niezauważalnie. W Peru nie ma tradycji dzielenia się święconką, uroczystego śniadania wielkanocnego i jak pewnie się domyślacie, Wielki Poniedziałek nie jest Lanym Poniedziałkiem. Jest to zwykły dzień pracy.
Święto, które obchodzi się tutaj bardzo, bardzo hucznie – zdecydowanie bardziej, niż Wielkanoc – to z pewnością Święto Matki Bożej Wspomożycielki Kościoła (24 maja). Przygotowania do obchodów trwały już kilka tygodni naprzód. Chłopcy przygotowywali dekoracje całego domu i brali udział w nowennie. Dzień przed uroczystością salezjańskie Centrum Młodzieży, które mieści się tuż obok naszego domu, zorganizowała fiestę. Z jedzeniem i muzyką na żywo. Prezentacje muzyków, solistów i zespołów tanecznych. Nasi chłopcy także zaprezentowali swoje umiejętności podczas tego wieczoru. 24 maja był dniem wolnym dla chłopaków i braliśmy udział w procesji ulicami naszej dzielnicy. Procesja trwała… około cztery godziny. Ogromny ołtarz z figurą Matki Bożej Wspomożycielki szedł na przedzie, tuż za nią towarzyszyła Jej orkiestra. Mnóstwo ludzi, a na ulicach stoiska z jedzeniem, muzyka na żywo, ozdobione okna domów, a z okien wyrzucane balony i konfetti. Całość procesji zwieńczona pokazem fajerwerków, a to wszystko na cześć… Matki Bożej. Kult Maryi i szacunek do Niej, wśród Latynosów jest ogromny. W kościołach, po Mszy Świętej ludzie wykrzykują „Vivat Maria Auxiliadora, Vivat Jesus Christo” (Niech żyje Maria Wspomożycielka, niech żyje Jezus Chrystus). Wszyscy klaszczą i śpiewają. Przeżywanie wiary i jej… demonstracja – jest zupełnie inna niż w Polsce, czy w ogóle całej Europie. I oczywiście nie mówię, że gorsza, czy lepsza – po prostu inna.
I za nami dzień jak co dzień. Zajęcia, pracownie, spędzanie czasu wolnego. Wyjścia do muzeów, do kina, na spacery. Wspólne gotowanie tradycyjnych, peruwiańskich potraw, a także polskich. W pracowni Hani udało nam się uszyć piękne bluzy, które potem malowaliśmy metodą TieDiy. Czas pełen śmiechu, radości, ale też i trudów i „cichych dni”. Jak w każdej rodzinie. Z taką różnicą, że nasza liczy ponad pięćdziesiąt osób.
Jak to jest opuszczać rodzinny dom? My przekonałyśmy się o tym w minionym wrześniu, zostawiając nasze domy w Polsce. A ostatnio coraz częściej zadajemy sobie pytanie, jak to będzie opuścić nasz dom w Limie i tych wszystkich chłopców, którzy tak bardzo potrzebują atencji, ciepła, pochwały i przede wszystkim miłości, choć sami mają ogromne problemy z jej okazywaniem.
Hasta luego.
Agnieszka Więckiewicz
Lima, Peru