Na mojej pierwszej Mszy świętej w Boliwii ksiądz, mówiąc kazanie, odniósł się do słów Jezusa o sytuacji wdów i sierot. Zwrócił się do naszych dziewczyn z domu dziecka: „To o Was jest mowa, to Wy jesteście szczególnie ukochane przez Boga Ojca i macie u Niego wyjątkowe względy.” Rozglądnęłam się wtedy i uświadomiłam sobie, że jestem wśród tych najmniejszych i najbiedniejszych, ale dzięki temu najbardziej ukochanych. Poczułam wezwanie do bycia dla nich choć jednym małym promykiem tej Bożej miłości.
I tak zaczęła się moja misja.
Przez już prawie trzy miesiące moimi głównymi obowiązkami w domu dla dziewcząt w Santa Cruz były tak zwana „asistencia”, czyli pilnowanie i służenie pomocą, podczas wstawania, prania, sprzątania, lekcji online, odrabiania zadań i czasu wolnego, a także dawanie lekcji angielskiego.
Na początku było trudno, bo szybko doświadczyłam, że te „najbardziej ukochane” potrafią nieźle dać w kość. Czasem przerażała mnie ilość złośliwości, jaką dziewczyny okazywały sobie nawzajem. Dlatego pielęgnowałam każdy mały gest dobroci, który udało mi się zauważyć. Powoli jednak odkrywałam, że ta szorstkość i twardość jest tylko na pokaz. W środku natomiast mają dobre, ale mocno zranione serca, które z natury ukrywają.
„Ja sama nie wiem, czy przezwyciężyłabym w sobie ból porzucenia, a one często mierzą się z jeszcze większymi traumami” – powiedziała pewnego dnia s. Adela podczas rozmowy o wybrykach i kłamstwach dzieciaków. Bardzo poruszyła mnie ta pokora starszej już hiszpańskiej misjonarki, która przez długi czas była dyrektorką tego ośrodka, a nigdy nie przyzwyczaiła się do krzywd wyrządzonych jej małym dziewczynkom.
Zaczęłam szukać złotego środka między dyscypliną i stanowczością a wyrozumiałością dla ich trudnych historii. Próbowałam go osiągnąć przez podchodzenie do każdej dziewczynki na jej osobisty sposób. I tak na Petrę mówiłam María, gdyż z dwóch imion, które posiadała, to drugie podobało jej się bardziej. Paolę witałam dzikim rzuceniem się na siebie w mocny uścisk. Z Criseldą szalenie podskakiwałam, wymachując jej małą rączką. Przed Yoselín chwaliłam się nowo nauczonym powitaniem w guaraní (lokalny indiański język). A Yaisi zawadiacko puszczałam oko. Chciałam, żeby każda miała poczucie wyjątkowości, przynajmniej w relacji ze mną. Mimo dobrego kontaktu, który złapałam ze starszymi, jak i młodszymi, rzadko zwierzały mi się ze swoich problemów. Czasem płakały, ale nie chciały zdradzać, co je dręczy. Wtedy pozostawało mi przytulić je i pocałować w czółko.
Wielką radość zawsze sprawiał mi widok naśladowania moich zachowań przez dziewczyny, małych kwiatków dobroci rozwiniętych pod tym promykiem miłości, którym próbowałam być.
Życie dziewczynek w Casa Maín nie jest łatwe, szczególnie teraz podczas pandemii. Nie ma możliwości wyjścia poza ośrodek, spotkania się ze znajomymi z klasy czy z częścią rodziny, która jeszcze utrzymuje z nimi kontakt.
My byłyśmy (i jeszcze przez chwilę będziemy) dla nich jakąś nowością, powiewem świeżości, małą zmianą w rutynie codzienności.
Gór nie przeniosłam, świata nie zmieniłam, ale zostawiam w Boliwii kawałek mojego serca, wiele uśmiechów, dużo szalonych wybuchów radości, kilka dobrych rozmów, świadectwo codziennej modlitwy i okazywania miłości każdej „najbardziej przez Niego ukochanej.”
Magdalena Dziura
Santa Cruz, Boliwia