Po roku oczekiwania na wyjazd w końcu jesteśmy w Ghanie. Przez pierwszy tydzień pobytu nadal nie mogłam uwierzyć, że naprawdę tu jestem. Kiedy wstawałam rano, mój wzrok kierował się na okno, a za nim roztaczał się wielki, zielony, afrykański las.
Mieszkamy i pracujemy u sióstr nazaretanek w Yamfo. Mamy to ogromne szczęście, że wszystkie są Polkami. Przyjęły nas bardzo serdecznie i troszczą się o nas. Za miejscowym jedzeniem nie przepadam, więc tym bardziej doceniam nasz nowy dom.
Od poniedziałku do piątku pomagamy w szkole. Towarzyszymy nauczycielom w różnych lekcjach: od matematyki i angielskiego po zajęcia taneczne i artystyczne. Pan Bóg ma ogromne poczucie humoru. Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi uczyć dzieci matematyki na drugim końcu świata albo pokazywać, jak się tańczy makarenę. Dla nas przecież jest to takie oczywiste.
Codziennie na indywidualne zajęcia przychodzi do mnie Emmanuel. Chłopiec ma wiele niepełnosprawności, ale przez kiepską opiekę zdrowotną w Ghanie nie ma podjętej rehabilitacji ani leczenia. Przyznam szczerze, że spotkania z nim to chyba mój ulubiony czas na misji. Widzę, jak każdego dnia coraz bardziej się do mnie przekonuje i z tym słodkim uśmiechem śmiało wbiega do sali. Niestety nie zmienię jego sytuacji, nie zmienię jego miejsca zamieszkania. Ale może przez te trzy miesiące dam mu trochę miłości, a w szczególności poświecę mu swój czas i uwagę. Większość dzieci potrzebuje tutaj właśnie tego. Nie mam pojęcia, jaka rzeczywistość czeka ich za murami tej szkoły, ale tutaj są bezpieczne, kochane i czują się potrzebne.
Im częściej słyszę pytanie „Jak jest na misjach?”, tym bardziej brakuje mi słów, by to opisać. Z jednej strony wielka bieda i chatki z gliny pokryte blachą, a z drugiej te wielkie, uśmiechnięte, brązowe oczy wpatrujące się we mnie każdego dnia. Zadziwia mnie radość tych ludzi mimo warunków, w jakich żyją. Kiedy przechodzimy przez miasteczko, nie brakuje pozdrowień ze strony mieszkańców, a z niektórych domków wybiegają nasi szkolni uczniowie i wołają: „Good afternoon sister Agnes! Good afternoon sister Kate!”. Odprowadzają nas kawałek i w podskokach wracają do siebie.
Od kilku dni mam problem z kolanem, co też zmusiło mnie do noszenia stabilizatora. Kiedy dzieci go zobaczyły, od razu posypały się pytania: „What happened sister? It’s a medicine?” („Co się stało siostro? To lekarstwo?”). Po jakimś czasie dalej przychodziły, dotykały mojej nogi i pytały, czy już trochę lepiej. Nawet nie wiecie, jak ich zainteresowanie mnie wzrusza. Same mają życie zupełnie inne od tego, które mamy w Polsce, a mimo to potrafią zatroszczyć się o innych.
Z usposobienia jestem osobą, która zawsze mocno myślami wybiega w przyszłość i wszystko analizuje. Podobnie mam tu w Afryce. Wielkimi krokami zbliża się półmetek mojej misji, a w mojej głowie pojawia się już wizja odjazdu z tego miejsca. I nie piszę tego oczywiście w złym kontekście, wręcz przeciwnie. Myśl o ostatnim dniu szkoły z naszymi dzieciakami napawa mnie ogromnym smutkiem, ale i radością, że dane mi było przeżyć coś takiego.
Z wiedzy doświadczonych misjonarzy wiem, że człowiek z misji wyjeżdża, ale misje z człowieka nigdy. Myślę, że tak będzie ze mną. Na pewno kawałek siebie zostawię na tej pięknej, czerwonej, afrykańskiej ziemi.
Agnieszka Szydłowska
Yamfo, Ghana