20 maja minęło dokładnie 100 dni od mojego powrotu do Afryki. Za przykładem prezydentów, którzy chwalą się osiągnięciami pierwszych 100 dni, postanowiłem podzielić się kilkoma moimi spostrzeżeniami.

Pierwszy tydzień był dla mnie szkołą przetrwania z niedostatkiem i wody, i prądu. Ale życie nauczyło mnie podejmować wyzwania i z Bożą pomocą zaakceptowałem tutejszą rzeczywistość. Pragnę podziękować osobom, które pomogły finansowo w zakupie i montażu cystern na wodę. Od tamtej pory nie mieliśmy problemów z wodą.

Troszkę historii… W 2000 r. ks. Jerzy Szurgot i ks. Waldemar Westerling-Molenda, dwaj polscy salezjanie, udali się do Hwange i ogrodzili ogromny teren, wybrany prawdopodobnie przez pierwszego biskupa diecezji Ignacio Prieto Vega. Zdobyli środki na rozpoczęcie misji i budowę domu dla wspólnoty. Ks. Jerzy musiał jednak wesprzeć inną placówkę, a na jego miejsce przybył włoski salezjanin ks. Bruno Zamberlan. Był on pierwszym salezjaninem wysłanym w 1995 do stolicy Zimbabwe. W Harare zainicjował pracę salezjańską wraz ze śp. ks. Kazimierzem Kulczyckim, który dołączył do niego kilka miesięcy później. W 2006 r. zostałem jego pierwszym zmiennikiem i przez trzy lata pracowałem z Ks. Tresfordem Chota oraz rok ze śp. ks. Piotrem Malcem. Po 2009 r. pracowali w Hwange także salezjanie z Zambii: ks. Eustas Siame, ks. Pontiano Mulenga i br. Kenny Mubanka; z Czech: br. Frantisek Radecki i obecnie pierwszy miejscowy salezjanin: ks. Simbarashe Muza.

Patrząc wstecz, muszę powiedzieć, że misja w Hwange jest miejscem wyjątkowym. Powiedzcie mi, czy to nie są cuda? Uzyskaliśmy 28 ha ziemi przy głównej drodze w 2001 r., kiedy to wypędzono białych farmerów. Otrzymaliśmy pozwolenie na budowę w 2006 r., a centrum młodzieżowe wybudowaliśmy w jeden rok (szczególne Bóg zapłać dla wolontariusza, pana Marka Wołkowskiego).

Nie powiodła się też misja dwóch tajnych agentów z biura prezydenta – nie zajęli i nie zaadaptowali budynków centrum młodzieżowego na baraki wojskowe. Kościół Katolicki krytykował działania ówczesnego prezydenta Mugabe i ten, aby odegrać się, postanowił skompromitować Kościół. Za cel obrano naszą placówkę, która rozwinęła się w czasie zapaści ekonomicznej i czasie głodu w Zimbabwe (ogromne dzięki dla ks. Pierluigi Zuffetti i prokurze misyjnej w Turynie za kontenery z żywnością i różnym sprzętem).

W maju 2008 r. wysłano ze stolicy dwóch agentów CIO (tutejsze służby specjalne) z prawem rewizji i aresztu na naszej placówce Don Bosko. Do skandalu wystarczyło znaleźć jednego dolara lub euro. Ich „misja” nie powiodła się, ponieważ zatrzymali się 100 km przed Hwange, na cmentarzu w misji Fatima i tam jeden z nich został ukąszony przez jadowitego węża. Wrócili 250 km do Bulawayo, aby szukać pomocy.

Aby móc tutaj pracować, już w lutym tego roku złożyłem dokumenty i podanie o pozwolenie na pracę. Normalnie czeka się na nie około trzech miesięcy i należy wyjechać za granicę. Pojechałem więc autobusem do Zambii i po niespełna dwóch tygodniach otrzymałem wiadomość, że moje pozwolenie na pracę jest gotowe. Dla mnie osobiście to też jest cud.

Kiedy wróciłem do Hwange, rozpoczęliśmy przygotowania do wizyty ks. Generała salezjanów, Angela Fernandeza Artime, który przyjechał z okazji 40-lecia misji synów Księdza Bosko w tej części Afryki. Trzy tygodnie pracy fizycznej, po wielu latach przewracania stron w książkach, dobrze mi zrobiło.

Wizyta ks. Generała w Hwange była według mnie bardzo udana. Było to święto dla całej lokalnej Rodziny Salezjańskiej, gdyż oprócz nas z Hwange w uroczystościach uczestniczyli też salezjanie z pobliskich krajów z młodzieżą i salezjanami współpracownikami (z Rundu w Namibii i z Harare). Ponieważ byłem oficjalnym tłumaczem, spędziłem z ks. Generałem wiele czasu, widziałem jego troskę i zadowolenie na twarzy. Wielokrotnie też wyrażał to publicznie i prywatnie. Najbardziej wzruszyła go bezpośredniość i naturalność ludzi, dlatego czuł się jak u siebie w domu. Zauważyłem też, że nie lubi sztuczności; cieszyła go więc każda przybita „piątka” od przechodzącego dziecka. Była to pierwsza wizyta Przełożonego Generalnego w Zimbabwe.

Po świętowaniu i licznych spotkaniach zająłem się przygotowaniem internatu dla młodzieży z naszej szkoły zawodowej oraz naprawą kranów, spłuczek w ubikacjach, okien i kontaktów. Za Wasze ofiary udało mi się też naprawić starego forda pick-upa, który służy mi w tych dniach za środek lokomocji.

18 maja rozpoczęły się w Kasisi koło Lusaki, stolicy Zambii, coroczne rekolekcje dla tutejszych salezjanów. Każdy zakonnik dążący do świętości uczestniczy w takich tygodniowych ćwiczeniach duchowych dla „pozbierania się” i odnowienia misji, do której powołał go Jezus.

Centrum Rekolekcyjne w Kasisi zostało zapoczątkowane kilkanaście lat temu przez s. Krystynę, dziś 70-kilkuletnią siostrę ze zgromadzenia Sióstr Służebniczek Starowiejskich, która długie lata pracowała w Nuncjaturze Apostolskiej. Miesiąc temu miała wypadek: kierowca ciężarówki załadowanej piachem, jadąc pod słońce, nie zauważył skręcającego samochodu. Zwierzyła mi się, że straciła przytomność i po obudzeniu się, przytwierdzona do fotela, siedziała cichutko i się modliła. Gdy wydobyto jej ciało z wraku samochodu, ze zdziwieniem stwierdzono, że ani siostrze, ani kierowcy nic poważnego się nie stało.

Siostry misjonarki to prawdziwe „gigantki”. Jak spytałem o inną siostrę, o s. Jolantę, którą znam od 1988 roku, to powiedziano mi, że pomimo 96 lat ciągle dyryguje pracami: „Chłopcy tu trzeba podmalować… a tutaj zmieńcie kran… tam posadźcie żywopłot…”.

Ostatni dzień rekolekcji jest zawsze poświęcony na spowiedź i na odwiedziny współbraci leżących na tutejszym cmentarzu, a jest ich sześciu. Pierwszym, który tam spoczął w roku 2000, był śp. ks. Kazimierz Cichecki, który stał na czele pierwszej 12-osobowej ekspedycji salezjanów do Zambii.

A teraz miejsce na kilka luźnych refleksji. Czasami słyszymy powiedzenie z Afryki: „Wy macie zegarki, a my mamy czas”. Spóźnianie się jest w tej części świata interesującym fenomenem. Czasami nie wypada nawet przyjść na czas i spóźnianie należy wręcz do dobrych obyczajów. Od pewnej Angielki urodzonej w Zambii dowiedziałem się, iż im bardziej na południe globu, tym bardziej ludzie się spóźniają. I moje obserwacje to potwierdzają: południowa Europa spóźnia się jeden kwadrans, północna Afryka dwa kwadranse, a na południe od Sahary ludzie spóźniają się nawet cztery kwadranse.

Coś, co jest na czas, jest oczywiście dobrze widziane w świecie biznesu, ale tradycyjnie wszystko musi „dojrzeć” i „nabrać mocy”. W Zimbabwe widziałem zaproszenie na spotkanie o godz. 14.00 na godz. 15.00.

Przytoczę także klasyczny dialog, kiedy młody misjonarz pyta:
– Księże Zbigniewie, już jest dziewiąta i czas rozpocząć Mszę świętą
– Ah, Darku, dziewiąta będzie, jak ludzie przyjdą – odpowiedział starszy.

W 1994 r. w telewizji zambijskiej pojawiło się ogłoszenie o ślubie córki jednego z ministrów, który następnie był odkładany trzy razy… Ślub ostatecznie odbył się jakieś półtora miesiąca od pierwszej wyznaczonej daty. Śp. ks. kard. Adam Kozłowiecki wyjaśnił mi, że im więcej razy coś jest powtarzane, to nabiera większej powagi i mocy. Rzecz raz powiedziana spływa jak woda po kaczce, a wiadomość powtórzona kilka razy dociera wreszcie do adresata.

Przypomina mi się także rozmowa kobiet po homilii śp. ks. Piotra Malca. Pani Moyo pyta panią Dizomba, dlaczego nie rozumie homilii ks. Piotra, a tych ks. Tresforda (salezjanin lokalny) bez problemu. Pani Dizomba wytłumaczyła to w ten sposób: „Ks. Piotr porusza wiele wątków i dlatego nie rozumiesz, a ks. Tresford tłumaczy tylko jeden, ale w różnych językach”.

Szczególnie pragnę podziękować Panu Markowi i jego rodzinie za pomoc finansową. Dzięki niej mogłem pomóc w edukacji pielęgniarza i dwóch pielęgniarek oraz kilkoro dzieciom w szkole podstawowej. Pozwolę sobie podziękować za ofiarę także pani Wiesi, która robi najlepsze naleśniki w Polsce: idźcie do Chaty Izerskiej w Świeradowie-Zdroju i sami się przekonajcie.

Zapraszam do pomocy misjom salezjańskim: przez modlitwę i ofiarowanie cierpień i umartwień osobistych oraz przez datki materialne i pieniężne. Więcej informacji mogę podać dla zainteresowanych via email: clenczuk@wp.pl.

W tym roku moja podstawówka świętuje złoty jubileusz 50-lecia. Pomyśleć, że i ja tam byłem z kartonowym tornistrem na plecach w pierwszym roku istnienia Szkoły Podstawowej nr 2 w Polkowicach. Życzę Bożego błogosławieństwa wszystkim pracownikom dydaktycznym i personelowi pomocniczemu oraz paniom w kuchni i świetlicy: do tej pory pamiętam smak schabowego i surówki z kiszonej kapusty. W intencji zmarłych kolegów i koleżanek z klasy oraz moich nauczycieli i wychowawców odprawię 14 października Mszę świętą.

A na koniec o aniołkach… Jednego dnia po koronce do Miłosierdzia spotkałem dwie 6- lub 7-letnie dziewczynki, Agness i Esther, które szukały proboszcza. Jak odchodziły podeszły do groty i uklękły. Zaciekawiony spytałem, co robią, a one odpowiedziały, że chcą się pomodlić. Czułem się, jakbym był świadkiem objawień w Lourdes lub Fatimie. Naturalnie dołączyłem do nich i koniecznie musiałem uwieńczyć na zdjęciu te dwie malutkie „świętości”.

Z Ave Maria,
ks. Czesław Lenczuk SDB
Hwange, Zimbabwe