Misja i wolontariat. To przede wszystkim obecność. Czas spędzony z drugim człowiekiem.

„Czas to miłość” powiedział kiedyś kard. Stefan Wyszyński. Tutaj dostrzegam to jeszcze bardziej albo po raz pierwszy tak świadomie. Im bliżej powrotu do Polski, tym bardziej to doceniam. Jak najdłużej z nimi być, by jak najwięcej ich nauczyć i im przekazać.

Czego nauczyć? Czytania, prania i składania ubrań, czy tego, że trzeba się myć i obcinać paznokcie? Ostatnio największą moją radością było nakłonienie jednego z chłopców do tego, by przed szkołą wziął prysznic. Negocjacje trwały około 30 minut, trzecie podejście zakończyło się sukcesem. Cały mokry i oczywiście obrażony przyszedł do mnie po mundurek. Milcząc, ubrał się i wyszedł do szkoły. Po powrocie przywitał mnie uśmiechem. Warto tutaj nadmienić, że mamy teraz w Zambii zimę, niższe temperatury powietrza i zimny wiatr. Brak słońca oznacza brak ciepłej wody.

Jak jest po prawie dziewięciu miesiącach? Z jednej strony… jak u siebie. Stałe rytuały. Poznaję niektórych chłopców po tym, jak podchodzą pod drzwi i pukają. Nawet jak nie znają angielskiego, to jesteśmy w stanie się porozumieć, opowiadają całe historie. Nabieramy wzajemnego zaufania. Znamy się coraz bardziej. Wiedzą, z jakim problemem mogą do mnie przyjść oraz o co nawet nie prosić, bo się nie zgodzę. Z drugiej strony odzywa się coraz bardziej tęsknota za bliskimi i doświadczenie samotności. Jest się tu obcym, „białym”, na którego ludzie patrzą przez pryzmat pieniędzy, które posiada. „Biały” jest przepustką do lepszego świata.

A codzienność tutaj? Barwna i głośna. Czasem się zastanawiam, co przyniesie kolejny tydzień. Przy takiej ilości dzieci i to jeszcze chłopców ulicy nie może być nudy. Tutaj są konkretne charaktery, ulica nauczyła chłopaków cwaniactwa, kłamstwa, kombinatorstwa, radzenia sobie w naprawdę trudnych warunkach. Próbują oszukiwać i kłamać. Czasem robią to z takim uśmiechem i urokiem, że wiele razy przy moim zewnętrznym stanowczym i surowym zachowaniu, w środku pękam ze śmiechu. Wymyślają choroby, bóle głowy i brzucha, by tylko uniknąć pracy, by spytać ich, jak się czują i jak im minął dzień. Drzazgi w stopach do tej pory wydłubywane patykiem nagle potrzebują igły i dezynfekcji.

Liczba chłopców się zmienia. Nowi pojawiają się szczególnie po interwencjach na ulicy. Późnym popołudniem ksiądz wraz z pracownikiem socjalnym wyjeżdżają na ulice Kabwe, w miejsca, gdzie chłopcy najczęściej przebywają. Sprawdzają co u nich, czy są jacyś nowi, czy się coś zmieniło. Proponują pobyt w Ciloto. Wyjeżdżają także, by sprawdzić sytuacje w domach chłopców, którzy do nas przychodzą, a także, by znaleźć domy tych, którzy jeszcze są na ulicy. Takie poszukiwania trwają czasem kilka godzin, ponieważ Ci nie od razu przyznają się, gdzie mieszkają albo ze strachu wcale nie mówią.

Co jest budujące? To obserwowanie zmiany chłopaków. Po kilku miesiącach pobytu w naszej placówce widzę, jak jeden z nich łagodnieje i zaczyna się uśmiechać. Inny natomiast nie jest już taki podejrzliwy i zamknięty. Zaczynamy swobodnie rozmawiać, bez jego nerwowego uśmiechu, za którym się wcześniej ukrywał,. Dowiadujemy się, że Ci, którzy uciekli z powrotem na ulicę, gromadzą się wieczorami i odmawiają razem różaniec. Tego nauczyli się w Ciloto i tak nadal robią.

Przyjeżdżając tutaj, nie myślałam o realizowaniu konkretnych zadań, ani bynajmniej o wprowadzaniu wielkich zmian czy naprawianiu błędów. Dziesięć miesięcy misji w tak odmiennej kulturze to bardzo mało. Moje dotychczasowe doświadczenia pracy z osobami ubogimi i bezdomnymi pokazały mi, jak przy najlepszych moich staraniach, mogę być daleko od prawdziwych potrzeb ludzi. Staram się zachować otwarte oczy, serce i umysł. Być może nic wielkiego, ale cieszę się, że udało mi się zrobić wiele małych kroków z tymi łobuzami.

Aleksandra Kluszczyńska
Makululu, Zambia