Drodzy Przyjaciele misji,

niemal cały świat jest wstrząśnięty pandemią coronavirusa. Co wcześniej nie zdarzało się, zaraza dotknęła również państwa bogate i wysoko rozwinięte. Do Afryki zmierza jakby nieco wolniej. Rządy większości państw zamknęły szkoły i zakazały zgromadzeń, w Sudanie mamy podobnie. Tydzień przed Niedzielą Palmową wierni zostali poinformowani, że nie będzie Mszy Św. w stacjach misyjnych. Ale ludzie jakby nie przyjęli tego do wiadomości. Przychodzili pod bramy i prosili o otwarcie kościołów. Potem zaczęli rodzinami organizować się na modlitwę w swoich chatkach.

Zakazy dotknęły też szkolnictwo. Początkowo dzieci nie mogły zrozumieć, dlaczego nie wolno im chodzić do szkoły. Zawsze tłumaczyłyśmy, że nauka jest bardzo ważna. W stolicy prowadzimy przedszkole i szkołę podstawową dla 600 uczniów. Teraz jest pusto. Nasze szkolne podwórze nigdy dotąd nie było tak przeraźliwie opustoszałe i smutne.

Żyjemy nadzieją, że coronavirus nie zechce się tu zadomowić i będzie mu u nas zbyt gorąco. Trzeba pozostawać w domach, ale wielu ludzi wychodzi na zewnątrz, krąży wokół. Nie traktują zakazów poważnie. Jedynie nieliczne sklepy są zamknięte. Którejś nocy w środku miasta zostały zrabowane te z elektroniką. Czego nie skradli, to poniszczyli. Rodziny wokół nas cierpią z braku jedzenia. Bardzo trudno jest kupić cokolwiek, bo wszystko jest strasznie drogie i cały czas drożeje. Wielki problem jest z chlebem, nie ma go albo jest bardzo drogi. My od czasu do czasu pieczemy go w domu.

Bardzo uważamy, by ludzie nie zorientowali się, że przechowujemy zapasy żywności, boimy się kradzieży. Uważamy też, by szczury nie dostały się do prowiantu. Jedynie dwie zaufane pracownice wiedzą, co jest w kontenerze. Razem przygotowujemy porcje ziarna, fasolę i rośliny strączkowe do plastikowych worków i składamy w osobnym magazynku przy bramie. Nie rozgłaszamy, że będziemy rozdawać żywność. Ludzie przychodzą sami, pojedynczo i otrzymują tyle, ile zdołają unieść. Dajemy im też (w przeliczeniu) niecałe 40 zł na zakup węgla. Matkom, które mają malutkie dzieci dokładamy cukier i mleko. Ale mleko już się kończy, a kupić je można w odległej części miasta, do której ze względu na zakazy nie możemy obecnie dojechać. Przychodzą do nas ci, którzy nas znają. Przeważnie zgłaszają się rodziny naszych uczniów, ale i innym, jeśli zapukają, trudno odmówić pomocy.

Jedna z kobiet, które nam pomagają przychodzi na placówkę misyjną od 1989 roku. Ma w naszej szkole dwoje własnych dzieci i troje wnuków. Druga gotuje w czasie roku szkolnego dla uczniów i sama jest mamą jednego z nich, Lazarusa, któremu poświęcamy więcej czasu i troski. Urodził się ze źle wykształconymi kończynami i nigdy dotąd nie stał na własnych nogach. Poruszał się przy pomocy rąk. Dzięki pomocy z Polski obecnie jest po dwóch poważnych operacjach amputacji kończyn. Doświadczył już wiele cierpienia i jeszcze dużo przed nim, ale za sprawą wybitnego chirurga, doktora Samira, wciąż mamy nadzieję, że kiedyś będzie mógł chodzić.

Do niedawna jeździłam do drugiej parafii, ok. 14 km od naszej misji, by pracować z miejscowymi kobietami. Tam z pomocą dobrych serc i rąk stworzyłyśmy między innymi ogród warzywny. Tu ziemia rodzi cały czas, jeśli tylko zasiejesz, podlewasz i pielęgnujesz uprawę. Jedynie ptaki, często za wcześnie, robią sobie żniwa, dlatego cały ogródek obwieszony jest plastikowymi woreczkami. Wielu się dziwi, że prawie w środku pustyni może być tak zielono i owocnie. Ogród jest na placu kościelnym. To było dawniej rumowisko i zbiór śmieci. Poprosiłam proboszcza, który jest Sudańczykiem o oddanie tej części pod działkę. Teraz w okresie koronawirusa ogród żywi wszystkich, również księża korzystają ze zbiorów. Cztery kobiety sieją, pielęgnują i podlewają małe poletka. Dla nich, w zamian za pracę, warzywa i owoce są za darmo. Jeśli zgłosi się ktoś z zewnątrz, musi trochę zapłacić byśmy miały fundusze na nowe nasiona. Ale ceny warzyw nie są wysokie, a wszystko świeże i dorodne.

Niestety, nie sposób teraz dotrzeć do obozów uchodźców na pustyni, gdzie wcześniej organizowałyśmy oratoria dla dzieci, a przede wszystkim dostarczałyśmy leki i żywność. Szczególnie teraz warunki w obozach pod każdym względem są katastrofalne, ludzie przymierają głodem. Czasem stamtąd uda się komuś do nas dotrzeć i proszą o pomoc, ale to się zdarza bardzo rzadko, bo jest ogromny problem z transportem.

W sobotę pojechałyśmy z drugą siostrą kupić trochę warzyw. Założyłyśmy maseczki. Myślałyśmy, że się udusimy, bo jest strasznie gorąco. Ludzie z politowaniem patrzyli na nas, maski na twarzach widzi się naprawdę sporadycznie. Targowiska są pełne ludzi. Chodzą, kupują, siedzą razem, rozmawiają – gwar jak zazwyczaj i nieświadomość zagrożenia. Liczba zachorowań z powodu Covid-19 wzrasta, zwłaszcza w Chartumie. Widzimy jednak, że problem jeszcze nie dotarł do świadomości mieszkańców. Boimy się, że w konsekwencji może być tragicznie, wirus zbierze swoje żniwa.

s.Teresa
Chartum, Sudan

 

Więcej informacji na temat obecnej sytuacji w krajach misyjnych znajdziesz tutaj: misjesalezjanie.pl/covid19-pomoc/