Afryka – tutaj wyróżniam się z tłumu, jestem białym człowiekiem, którego wszyscy dostrzegają na ulicy, w sklepie. Jednocześnie ja wyłapuję z tłumu osoby o jaśniejszym kolorze skóry. Mijając się w sklepie czy na ulicy uśmiechamy się do siebie. Dzieci kiedy nas zobaczą na ulicy krzyczą nasze imiona i machają do nas. W Afryce zostałam celebrytką. Ludzie bardzo uważnie obserwują mnie w kościele, na ulicy, w sklepie. Obserwują jak jestem ubrana, jak się zachowuję. Na początku mojego pobyty w Ciloto, jedna z nauczycielek ze szkoły poprosiła mnie na rozmowę. Opowiedziała o tradycyjnym ubiorze zambijskim-czitenge i wręczyła mi jedną w prezencie. Byłam wzruszona jej gościnnością. Okazało się jednak, że uznała długość spódnic, które noszę za zbyt krótką (a są za kolano). Zgodnie z tradycją, spódnica musi zakrywać kolana natomiast górna część ubioru nie ma znaczenia. Najbardziej zaskoczyła mnie kobieta oczekująca na przyjęcie Komunii Świętej, która karmiła dziecko, nie osłaniając nawet piersi. Nieustannie zachwyca mnie śpiew i taniec na Mszy Świętej. Radość jaka maluje się na twarzach ludzi, sprawia iż również zaczynam tańczyć.
Ludzie są bardzo przyjaźni, zawsze uśmiechnięci i pomocni. Tutaj ludzie nieustannie ze sobą rozmawiają, opowiadają o sobie, nawet jeśli nie spytałam. Codziennym rytuałem jest pozdrawianie spotkanych ludzi i zamienienie z nimi kilku słów. Co ciekawe, w języku bemba jest kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt rodzajów pozdrowień, zależnych od pory dnia, wykonywanych czynności oraz wydarzeń w życiu np. jest specjalne pozdrowienie w czasie żałoby. Jednak zawsze powitaniu towarzyszy położenie ręki na sercu lub klaśnięcie w dłonie. Czas tu nie ma znaczenia, ważne są relacje. Niestety, w większości przypadków są to relacje bardzo powierzchowne.
W zambijskiej codzienności widzę, jak bardzo trudne jest pomaganie ludziom. By naprawdę pomóc musimy poznać ich, ich kulturę, sytuację życiową. Na naszą misję przychodzą ludzie, którym skradziono lekarstwa a nie mają pieniędzy by je wykupić, potrzebują specjalistycznego leczenia czy butów rehabilitacyjnych. Każdy z nich ma swoją historię życia, zdarzenie, inne zależności od osoby słuchającej. Czasem opowiadają wymyślone historie by otrzymać korzyści materialne: pieniądze, jedzenie, ubrania lub by dziecko zostało przyjęte do szkoły.
Każdy, kto patrzy na chłopców z Ciloto widzi roześmiane buzie, jednak za każdą z nich kryje się bolesna historia odrzucenia przez mamę, tatę, dziadków. Są chłopcy, których mama zmarła, a ojciec wyrzekł się dziecka; albo macocha wyrzuciła go na ulicę; ojczym bił i głodził. W Ciloto otrzymują dach nad głową, ubrania, wyżywienie i edukację. To jednak nie zabliźni rany, rany odrzucenia. Dlatego w Ciloto wspólnie z księżmi i opiekunami staramy się dać chłopcom poczucie bezpieczeństwa, akceptację i czas. Nie ma spektakularnych terapii, jest codzienność, codzienne bycie razem. Rytuałem stały się więc poranne powitania, uściśnięcie dłoni, przepychanki-siłowanki, czy kręcenie piruetów. Wspólne zszywanie rozerwanych spodni i koszulek, pranie ubrań, przyszywanie guzików, czytanie książek, rysowanie, kolorowanie, granie w gry, albo bycie bramkarzem, kiedy strzelają gole. Niezwykle radosne są momenty kiedy, po powrocie ze szkoły pokazują zeszyty i chwalą się dobrymi wynikami.
Wyjeżdżałam na wolontariat z przeświadczeniem, że jadę by pomagać. Dla mnie jednak to piękny i trudny czas lepszego poznawania siebie.
Mam poczucie wielkiego szczęścia bycia z chłopcami z Ciloto.
Monika Łaczyńska
Makululu, Zambia