Uśmiechy nie schodzą z twarzy tutejszych dzieci… Pomimo tego, że ich codzienność nie jest łatwa, potrafią się cieszyć z małych rzeczy, drobnych gestów i symbolicznych upominków. Potrafią się też dzielić. Jedna z najcenniejszych życiowych lekcji, której doświadczam na misjach, to radość i dziękowanie Bogu za to, co mam.
Moje pierwsze zderzenie z misyjną rzeczywistością to moment, kiedy miałyśmy okazję poznać tutejsze dzieci, które po południu przychodzą do oratorium. Wyjeżdżając z Polski w pewnym sensie miałam świadomość tego, czego mogę się spodziewać. Wiedziałam, że do oratorium przychodzą dzieci z ulicy. Wiedziałam, że często jest to dla nich jedyna rozrywka i jedne z nielicznych miejsc, gdzie mają możliwość cieszyć się swoim dzieciństwem. Podświadomie czułam, że będąc tutaj, na miejscu, ciężko mi będzie „oswoić się” z takim stanem rzeczy. W głowie pojawiało się pytanie, czy i jak będę umiała sobie z tym poradzić. Po kilku dniach spędzonych z tymi dziećmi w oratorium wiem, że chociażbym przerabiała ten temat w głowie milion razy, tworząc setki scenariuszy, nic by to nie pomogło. Dopóki nie przyjdzie człowiekowi zmierzyć się z problemem w realnym życiu, będąc częścią tej rzeczywistości, wszystkie nasze „mądre przemyślenia” można skwitować jednym krótkim zdaniem: „Co Ty wiesz o życiu”…
Lekcja życia
Tutejsze dzieci o prawdziwym życiu pewnie wiedzą o wiele więcej niż niejeden dorosły w Europie. Dzieci mieszkające w Mansie codziennie dostają prawdziwą lekcję życia, z której muszą wyciągać wnioski na przyszłość. W czasie jednej z rozmów przy posiłku, siostry w wielkim skrócie przedstawiły nam, jak wygląda tutejsze życie. Rodzice (a w wielu przypadkach tylko jedno z nich albo dziadkowie zastępujący mamę i tatę) w pocie czoła pracują na farmie, aby wyżywić dzieci i móc posłać je do szkoły. Ci, którzy nie mają ziemi, łapią się każdej pracy. Posyłają też do niej dzieci. Chcą zarobić cokolwiek, aby zjeść chociaż jeden posiłek dziennie. I to już jest luksus, którego i tak nie wszyscy mogą doświadczyć. Miesięczna dobra pensja jest na poziomie 100 dolarów (około 380 złotych), a ceny żywności są podobne jak w Polsce. Znaczna większość mieszkańców nie ma jednak stałego dochodu, który pozwoliłby zaplanować domowy budżet. Nie wspominając już o możliwości posłania dziecka do szkoły, która dla wielu jest po prostu nieosiągalna…
Kiedy więc w oratorium pojawiają się dzieci, które chodzą na boso i w obdartych ubraniach, w sercu czuje się ścisk, a do głowy przychodzą myśli o litości nad nimi i niesprawiedliwości tego świata. Dzieci te jednak podbiegają do wolontariuszy (poza mną i Weroniką w oratorium są jeszcze dwie Niemki) tanecznym krokiem i z uśmiechem na ustach. Walczą o naszą uwagę i czekają na uśmiech czy miły gest z naszej strony. Każda z nas ma już przy sobie gromadkę dzieci, które chwytają nas za ręce i ciągną przed siebie, abyśmy wspólnie mogli czymś się zająć. A zajęcia te są bardzo prozaiczne – gramy w piłkę (chociaż większość z tych „piłek” normalnie nie nadawałoby się do gry z racji swoich przetarć czy pęknięć), w gumę („guma” to kawałek sznurka wiązanego już chyba w dziesięciu miejscach) lub po prostu wspólnie tańczymy – tutaj dzieci mają niezły ubaw z naszych „sztywniackich ruchów”, bo one z kolei na parkiecie mogłyby zawstydzić niejednego światowej sławy tancerza.
Starsze dzieci, które znają język angielski wdają się z nami w dyskusję, próbując uczyć nas lokalnego języka bemba – później jesteśmy z niego odpytywane. Maluchy natomiast tak naprawdę z angielskiego znają pojedyncze zwroty, głównie „I’m fine” i „yes”, ale to w zupełności wystarcza, aby nawiązać z nimi kontakt. Później nie potrzeba już słów – są szczere uśmiechy, uściski dłoni, wtulanie się i zabawne miny. A najwięcej frajdy jest, kiedy pojawia się aparat… Dzieci tutaj wręcz uwielbiają być fotografowane! Każde z nich szuka obiektywu i wciska się na każdy dźwięk migawki, przez co nawet profesjonalny fotograf miałby bardzo duże wyzwanie, próbując uchwycić w kadrze tylko jedną uśmiechniętą buźkę.
Uśmiechy i drobne gesty
Co mnie najbardziej w tym wszystkim dziwi? Uśmiechy nie schodzą z twarzy tutejszych dzieci… Pomimo tego, że ich codzienność nie jest łatwa, potrafią cieszyć się z małych rzeczy, drobnych gestów i symbolicznych upominków. Potrafią się też dzielić. Pod koniec naszego pierwszego dnia w oratorium siostra Josephine kierowała do dzieci salezjańskie „słówko na dobranoc”, nagradzając bardziej aktywnych słuchaczy cukierkami. Kiedy rozchodziliśmy się do domów, podeszła do mnie bosa dziewczynka w podziurawionej sukience, która z błyskiem w oku i szczerym uśmiechem wcisnęła mi do ręki swojego cukierka. Do oczu cisnęły mi się łzy, nogi zrobiły się jak z waty i jedyne co w tym momencie byłam w stanie zrobić, to posłać jej uśmiech. Nie byłam w stanie nawet wykrztusić z siebie słowa dziękuję. Ona natomiast udając się w podskokach do wyjścia z oratorium, co chwilę odwracała się i machając na pożegnanie, posyłała ten swój czarujący uśmiech.
Inny chłopiec, którego poznałam w przedszkolu (od rana do pory obiadowej pomagamy w grupach przedszkolaków) pojawił się po południu w oratorium. Jak tylko mnie zobaczył, podbiegł i zawołał „teacher”! Całe popołudnie w oratorium spędził ze mną. Co chwila mi coś pokazywał i o coś pytał. Z pomocą starszych dzieci, które przetłumaczyły mi, co mówił, dowiedziałam się np. gdzie księża trzymają groźnego psa i gdzie siostry w ogrodzie mają drzewa owocowe, z których można jeść papaje. No i usłyszałam, że jestem bardzo miła i mam ładne włosy…
Generalnie wszystkie dzieci zachwycają się naszymi włosami, bo w dotyku są zupełnie inne niż ich… Musimy się więc przyzwyczaić do tego, że siedząc wspólnie na schodach, co chwile jakieś małe rączki wędrują w stronę naszych głów.
Kolejna więc z najcenniejszych życiowych lekcji, której doświadczam na misjach, to radość i dziękowanie Bogu za to, co mam, a nie żal i rozgoryczenie za rzeczami, które nie zostały mi dane. I odnosi się to do wszystkich aspektów życia, tych materialnych i duchowych. Materialnie – widząc tutejsze życie – uważam, że mam i tak nadmiar. Duchowo – dziękuję Bogu za dar misji i modlę się o taką samą radość, jaką mają dzieci, które spotykam na co dzień.
Ewelina Paździor,
wolontariuszka MWDB
Mansa, Zambia