Zapytała mnie kiedyś czy moja praca tutaj ma sens? Czy przyniesie jakąś realną zmianę?

Bo przecież po jej pobycie, placówka w końcu ruszyła. Misja, która nie potrafiła otworzyć się na ludzi, zaczęła wreszcie przyjmować dzieci. Realna zmiana. Sytuacja jedna na milion. Tyle razy przed wyjazdem powtarzali nam, że misja była, jest i będzie, niezależnie czy się tam pojawimy czy nie. My przyjeżdżamy tu na 1, 2, 3 miesiące, czasem na rok, a misja trwa. Latami. Jesteśmy jednym maleńkim kamyczkiem w wielkiej lawinie zdarzeń. Nie wyjeżdżamy reformować misji, realizować własnych szalonych pomysłów na to jak powinna wyglądać, zmieniać świata. Czy po roku mojego nauczania tutaj, dzieci będą lepiej mówić po angielsku? Nie wiem. Może. Mam nadzieję, że choć trochę tak. Ale jeśli w ogóle, to to będzie tylko trochę. Powoli nadchodzi moment, że łatwiej porozumiem się z nimi po malgasku niż po angielsku. Trudno to nazwać sukcesem pedagogicznym… Czy więc moja praca nie ma sensu? O, nie. Zdecydowanie ma. Jakiś dziwny, pokręcony, utajony sens. Sens, który czasem trudno pojąć, ale czy trzeba? Nie zbawiasz świata. Ten, który miał to zrobić przyszedł ponad 2 tysiące lat temu i załatwił to za ciebie. Bądź spokojna. Tobie pozostało już tylko robić swoje. Realizować ten ukryty, cichy sens misji. Sens spędzonego czasu, ofiarowanego uśmiechu, poświęconej uwagi. Sens rozmowy, troski, nawiązanej relacji, zbudowanego zaufania. Sens owoców tajnie podarowanych pod osłoną nocy, wzajemnie zaplatanych i rozplatanych warkoczyków, sens przytulenia, spaceru za rękę czy umycia włosów. Sens bycia. Pisała o swojej misji „powołanie do bycia”. Myślę, że taki jest sens każdej misji. A może i… całego życia.

Agata Tarnowska
Ivato, Madagaskar