Misje to szkoła, a nauczycielem jest Pan Bóg. Uczy mnie jak dawać wiele, niewiele mając. Pokazuje mi jak kochać z całych sił, mimo że tak niewiele wiem o prawdziwej miłości. W Peru w Piura mieszkam od kilku miesięcy. Bosconia to misja salezjańska w pustynnych slumsach, gdzie pracuję z dziećmi i młodzieżą.

Pewnego poranka…

Na zegarku 8:00 rano. Lawiruję między falą dzieci, rozbijającą się o bramę misji. Moje ramiona przytulają, usta składają na policzkach powitalne całusy, a oczy odhaczają przybywających animatorów. Szybko odnotowuję – brak profesora klasy 3a. Już wiem, gdzie za chwilę pójdę. Po 15 minutach stoję w auli naprzeciwko 30 opalonych dziecięcych buź. Zadaję pytania. Dzieci tak bardzo skupiają się na wymienianiu zasad dobrego zachowania, że zapominają o ich przestrzeganiu. Profesor Miguel wpada zziajany do auli. Sala napełnia się wyćwiczonym: „Dzień dobry”. Mogę już wracać do biura. Tam czeka na mnie jeden krwawiący nos i dwoje maluchów z nudnościami. Chusteczki nasączone alkoholem ratują sytuację. W drzwiach nie wiadomo skąd pojawia się Javier z dwójką przedstawicieli klasy 5c. Jego twarz tonącego krzyczy o pomoc. Rozstrzygająca spór debata przed biurem kończy się podaniem ręki na zgodę. Sukces!

…tymczasem po południu…

O 15:15 dzwonek brutalnie przerywa zabawę i woła dzieci na apel. Krótka modlitwa i rozchodzimy się na zajęcia. W drodze do biura zderzam się z sięgającym mi do pasa Luisem. Wspólnie diagnozujemy u niego ból brzucha. Jeden szept, drugi szept i znajdujemy lekarstwo. W rytm przeżuwanej bułki chłopiec znika w klasie. Biegam między salami. W jednej brakuje ołówków, w drugiej rozlała się farba. Z kartonem pod pachą zaganiam jeszcze grupkę leniuchów na zajęcia sportowe. W końcu nadchodzi przerwa, niestety nie dla mnie. Maraton trwa. Biegam przez pół godziny na dystansie boisko-biuro. Sandały grzęzną w piachu, a pot skleja skórę i podkoszulek w jedną całość. Podwieczorek kończy kolejny dzień wakacyjnej szkoły. Ruszamy do bramy. Rytmicznie powtarzane „do jutra” brutalnie przerywa głośne „biją się!” Wychodzę na ulicę. Widzę czterech, może pięciu chłopaków w wieku 16-17 lat. Zauważają mnie i odchodzą, gniewny wzrok zasłaniają daszkiem od czapki. Zostaję na ulicy do momentu rozejścia się wszystkich dzieci. Tak na wszelki wypadek.

…bo wieczorem…

Godzina 18:00. Slumsy świecą na marchewkowo od zachodzącego słońca. Miliardy ziarenek piasku na kształt trąby powietrznej wirują w powietrzu niesione pustynnym wiatrem. Mrużę powieki i myślę o kolejnym dniu. Jutro 31 stycznia, uroczystość Świętego Jana Bosko. Próba generalna do występów trwa. Bose stopy animatorów podskakują na ciepławym betonie w rytmach latynoskiej muzyki. Szybko kończymy tańce, bo mecz się sam nie zagra. Zmęczona Bosconia milknie nienaturalnie o 19:30. Wtedy wychodzę na romantyczny spacer w świetle gwiazd, z miotłą w jednej i wiadrze w drugiej ręce. Choć slumsy już śpią, ja nadal rysuję plakaty oraz wycinam złote i srebrne gwiazdki na jutrzejsze dekoracje.

Misje to praca, a szefem jest Pan Bóg. Każdego dnia uczy mnie nowych rzeczy: że moja logika nie do końca jest logiczna, że to co znane i wygodne, wcale nie jest lepsze od nieznanego i trudnego. Każdego dnia swoją bezwietrzną obecnością Bóg robi porządek w mojej duszy.

                Ja mogę tylko podziwiać Go i każdego dnia otwierać Mu na nowo drzwi.

 

 

Małgorzata Bożek
Piura, Peru