Dom sióstr salezjanek położony w centrum lwowskiego Łyczakowa tętni życiem praktycznie przez całą dobę. Czas rosyjskiej inwazji na Ukrainę, jakby wbrew całemu horrorowi tej wojny, tchnął w życie tutejszej wspólnoty nowego ducha. Moment dziejowy, w jakim znalazła się Ukraina, wymógł na wszystkich Ukraińcach, także na lwowskich salezjankach, nowe aktywności i działania – jeszcze kilka tygodni temu niewyobrażalne, wciąż trudne do nazwania codziennymi. Siostry szybko zakasały rękawy swych szarych habitów i wzięły się do wzmożonej pracy.

– Pierwsze dni wojny to był szok dla wszystkich. Nikt nie wiedział, jak potoczą się sprawy i jak długo to może potrwać. Rytm dnia zaczęły zaburzać syreny, wzywające mieszkańców Lwowa do zejścia do schronów. Wszyscy pytali, co można zrobić, jak pomóc? Zaczęłyśmy więc modlitewny szturm do nieba – mówi s. Jolanta. – Widziałyśmy, jak pustoszeje miasto. Ludzie próbowali się ewakuować do bezpieczniejszych miejsc, jedni na wieś, inni za granicę. Kiedy drugiego dnia wojny zadzwonił dzwonek do furtki i zobaczyłyśmy grupę nieznanych osób, nie wiedziałyśmy, co się może wydarzyć. Czułyśmy strach, ale wpuściłyśmy ich – kontynuuje siostra.

To przyszli sąsiedzi z okolicznych domów, którzy sami nie posiadając podziemnych schronów, zjawili się, by skorzystać ze schronienia zaaranżowanego w piwnicy sióstr. Modlili się wspólnie, kiedy wokół rozbrzmiewały złowieszcze syreny, alarmujące o możliwym ataku na miasto.

Trzeciego dnia inwazji nastąpił w siostrach przełom. Po rozmowie z zaprzyjaźnionym salezjaninem, na co dzień posługującym na wschodzie Ukrainy jako kapelan walczących od ośmiu lat żołnierzy, zdecydowały się pomóc w produkcji bandaży dla rannych, gdyż brakowało ich wówczas na froncie. Z szaf wyjęły całą białą pościel i wszystko, co nadawało się do zamienienia na opatrunki, i zaczęły produkcję. W pomoc zaangażowały się również znajome dziewczęta i kobiety. W krótkim czasie udało się wyprodukować tysiące bandaży i przekazać je tam, gdzie były potrzebne. Kiedy okazało się, że bandaży jest już wystarczająco dużo, jako że zaczęła docierać pomoc z zachodu, siostry przerzuciły się na przygotowywanie siatek maskujących, wykorzystywanych przez wojsko, faktycznie ratujących ludzkie życie.

Równocześnie zaczęły napływać osoby ze wschodu Ukrainy. Pierwsza była matka z dziećmi uciekająca z Odessy. Później pojawiły się rodziny z Charkowa, Sum, Czernichowa. Niektórzy z nich spędzili wiele dni pod ziemią, kiedy ich miasta były bombardowane i ostrzeliwane. Uchodźcy zmierzali m.in. do Polski. Trafiali do sióstr poprzez zaprzyjaźnione osoby, a siostry z otwartym sercem i szczerą gościnnością przyjmowały wszystkich potrzebujących.

– To co możemy zaoferować, to jest dom. Ludzie pozbawieni swoich własnych domostw, bezpieczeństwa, życiowej stabilności tego właśnie potrzebują. Czasem na kilka godzin, czasem na kilka dni. Możemy dać im namiastkę domu, ale też wysłuchać ich historii. To dla nich bardzo ważne – stwierdza s. Jola, jakby zamyślała się przez chwilę, jakby przywoływała w głowie imiona i twarze tych, którzy dotychczas przewinęli się przez ich dom.

Mniej więcej w tym samym czasie zaczęli trafiać do sióstr wolontariusze z Polski, przywożący dary w ramach pomocy humanitarnej i oferujący bezpieczny transport do Polski dla ukraińskich uchodźców. Niemal każdego dnia pojawiał się ktoś z transportem. Od imion tych pierwszych siostry zaczęły ich zbiorczo nazywać „Czarkami”, „Witkami”, „Iwonkami”.

– Teraz nie sposób już spamiętać ich wszystkich, dlatego zaczęłam zapisywać ich imiona na kartkach, by ogarniać ich codzienną modlitwą – wyjawia swój sposób, by nie przeoczyć nikogo, s. Gabriela.

– Wschód zaczął się u nas spotykać z zachodem – dodaje s. Irena, która przeniosła się z Kijowa do lwowskich sióstr, po tym, jak front przesuwał się coraz bardziej w kierunku stolicy, a miasto zaczęło być bombardowane. Dopiero co rodząca się kijowska wspólnota salezjanek z powodu działań wojennych przestała na tę chwilę istnieć. – Może to jeszcze nie koniec – z troską mówi s. Irena. – Oby – dodaje. Wciąż ma nadzieję, że będzie możliwa kontynuacja prac szkoły dla dzieci, którą siostry zainaugurowały we wrześniu.

Dom sióstr, ze względu na położenie geograficzne i dotychczasowe względne bezpieczeństwo Lwowa, stał się punktem przerzutowym. Tu przyjeżdżała i stąd wyjeżdżała pomoc do miejsc najbardziej dotkniętych sytuacją wojenną. I tak jest do dziś. Z pomocą pani Oksany, działającej w centrum wolontariuszy, siostry na bieżąco są w stanie rozeznawać rzeczywiste potrzeby i przekazywać dalej te informacje, tak by pomoc, która spływa, była tak naprawdę użyteczna. Niezastąpiona okazała się aktywność Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego, którego wolontariusze od samego początku aktywnie włączyli się w organizację pomocy.

– Ja nigdy nie miałam w telefonie tylu numerów chłopaków, co teraz – s. Jolancie humor dopisuje na każdym kroku. Bez niego byłoby ciężej. Mimo wojny życie toczy się dalej. Swym dobrym humorem i pozytywnym nastawieniem siostry sprawiają, że człowiekowi od razu robi się lżej na duchu.

– Staramy się robić to, co jest w danej chwili konieczne. Nie mamy dalekosiężnych planów, nie układamy scenariuszy – stwierdza s. Chrystia, młoda Ukrainka. Kiedy to mówi, w jej oczach widać błysk i nieodpartą chęć działania. Zresztą każda z sióstr jest rozpromieniona i gotowa do poświęceń. Ta energia jest zaraźliwa, udziela się tu wszystkim. Pani Ola, współpracowniczka salezjańska, z zawodu krawcowa, wraz z grupą kobiet, ale również pojedynczych mężczyzn, zaangażowała się w szycie kamizelek dla wojskowych. Siostry z pomocą Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego dostarczają im maszyny do szycia. – Na tych profesjonalnych praca idzie znacznie szybciej – mówi pani Ola. I dodaje: – W ten sposób ratujemy życie naszym chłopcom. Bez nich są bezbronni tam, na froncie.

Mąż pani Oli, pan Oleh, również współpracownik salezjański, jest z zawodu anestezjologiem. W tych trudnych czasach angażuje się w pomoc jako masażysta, próbując nieść odrobinę ulgi przywożonym z pierwszej linii frontu żołnierzom.

– Tam jest piekło. Chłopcy walczą dzielnie, ale wracają poturbowani, zmęczeni. Zdarza się, że w trakcie masażu zasypiają. Pan Oleh pomaga w sensownej dystrybucji leków, które przychodzą do sióstr z Polski. Część jedzie bezpośrednio na front, część trafia do szpitali wojskowych, a część do zwykłych. Wojna nie zawiesiła ich działalności, ale utrudnia ich pracę. Na wojnie cierpi cały naród, zarówno ci walczący z wrogiem na polu walki, jak i pozostali. Dlatego wielu ludzi angażuje się w pomoc, by nie zostawić żołnierzy samym sobie. – Oni tam są pierwszym frontem, my jesteśmy drugim. W końcu zrozumiałam, na czym polega solidarność jednych i drugich – stwierdza jedna z sióstr.

– Teraz wszystko jest na opak. Te ostatnie dwa lata – najpierw Covid, a teraz wojna – wszystko jest inaczej. Dlatego dzieci pytają, kiedy w końcu zacznę pracować – śmieje się s. Mirosława. Rzeczywiście Ukraina przechodzi jeden z najtrudniejszych momentów swojej historii. Życie wielu osób uległo całkowitej zmianie. Bardzo dużo ludzi straciło pracę, a przy kończących się zapasach i oszczędnościach rodzi się nowe pokolenie biedy. Dlatego pomoc sióstr trafia też do wielodzietnych rodzin, które znajdują się w ciężkiej sytuacji.

– Przygotowujemy paczki z produktami spożywczymi i higienicznymi, teraz także na Wielkanoc – stwierdzają siostry. – Staramy się dzielić wszystko to, co przychodzi, na trzy części. Pierwsza jest od razu przekazywana, bo zawsze jest bieżąca potrzeba, druga wyjeżdża na dniach, kiedy ktoś akurat poszukuje danych produktów, trzecią staramy się zachować na czarną godzinę, bo ona w końcu może nadejść.

Ujmuje jeszcze jedna rzecz: skromność i pokora lwowskich sióstr. Nie chcą być przedstawiane jako bohaterki. – Działamy, jak potrafimy, tu i teraz. Żyjemy tym, co jest dziś. Opatrzność nad nami czuwa – mówi s. Jolanta. – Zawsze, kiedy komuś można jakoś pomóc, okazuje się, że jesteśmy w stanie to z Bożą pomocą i wkładem wielu oddanych osób zorganizować.

Choć wojna trwa już drugi miesiąc, siostry nie poddają się, a wręcz wzmagają swoją aktywność. Ani przez chwilę nie ustają w znajdowaniu użytecznych kierunków niesienia pomocy, same zdając się nie dostrzegać tak do końca, ile dobra udaje im się siać wokół. Uważają, że robią tylko to, co do nich należy. Tylko to, co jest potrzebą danej chwili. – I tak trwamy w tym, wraz z ludźmi, którzy tu pozostali – kwituje siostra. – I będziemy to robić dalej.

Stanisław Chyla-Smyk