Jak odbierasz Zambię? Jakie było Twoje pierwsze wrażenie?
Gorąco. Już na samym początku z powodu awarii musieliśmy pchać taksówkę, która miała zawieźć nas do hotelu. Na pewno też pierwsze wrażenie jest takie, że wszędzie są ludzie. Z tego względu, że na naszą docelową placówkę do Kazembe jechaliśmy 1000 kilometrów i przez calutką noc przy drodze stali, siedzieli, biegali ludzie. To było pierwsze bogactwo Afryki, na które zwróciłem uwagę.
Na czym polega Twoja praca na misji?
Pomagam przy budowie domu dla wolontariuszy. Może nie jest to praca bezpośrednio związana z dziećmi i to nie dla nich bezpośrednio coś robię, ale i tak mam z niej satysfakcję. Wiem, że być może dzięki mnie i innym wolontariuszom, którzy pomagają przy budowie tego domu, stanie się tak, że coraz więcej osób będzie chciało tutaj przyjeżdżać i pomagać. I być może one zmienią w jakiś sposób świat tych dzieci, a ja jestem tylko jakimś trybikiem w tej machinie.
Jak wygląda Twój dzień na misji?
Dzień na misji zaczyna się poranną modlitwą na Mszy Świętej, zazwyczaj o godzinie 7:00. Po rozpoczęciu dnia jemy szybkie śniadanie i wychodzimy do pracy. Ja pracuję na budowie przy płytkach, przy malowaniu, generalnie przy budowie domu wolontariusza. Koło 12:00 idę na lunch i wracam do pracy na trzy godziny działać dalej. Później mam chwilę wolnego czasu dla siebie. Jeśli mam jeszcze trochę siły, idę do dzieci na oratorium i spędzam z nimi trochę czasu. O 19:00 mamy kolację. Zbieramy się całą wspólnotą: wszyscy księża, bracia i wolontariusze. To jest bardzo fajny czas, lubię tę atmosferę. Można wtedy porozmawiać, pośmiać się, pouczyć języka. A po kolacji nie ma już określonego grafiku, którego trzeba się trzymać. To jest czas dla nas. Można pomóc przy zmywaniu, pograć w gry planszowe z innymi wolontariuszami, odpocząć albo porozmawiać z bliskimi.
Czy możesz opowiedzieć coś o swojej współpracy z robotnikami, którzy pomagają Ci przy budowie domu wolontariusza?
Tak na stałe przypisanych jest mi dwóch pracowników. Pierwszy z nich to “Shikulu”. W języku bemba znaczy to “starszy” albo “pan”, jest to grzecznościowa forma kierowana do starszej osoby. Ma około 70 lat i jest murarzem. Chociaż pracuję z nim już półtora miesiąca, to dalej nie wiem jak ma na imię, bo wszyscy nazywamy go po prostu “Shikulu”. Drugim współpracownikiem jest Kelvin, młody chłopak. Myślę, że ma koło 26 lat. W każdym razie jest młody i sprawny.
Jak wygląda moja praca z nimi? Na pewno fajne jest to, że mogę się nauczyć od nich języka, zwrotów typowo budowlanych. Oni pomagają mi, a ja im i razem walczymy z zadaniami, które wyznacza nam ksiądz Jacek. Największą przeszkodę we wspólnej pracy na budowie może stanowić brak komunikacji. Często pojawiają się jakieś niedomówienia albo niedoinformowanie. Zdarzają się też błędy popełniane przez niewiedzę lub brak doświadczenia. Ale już po tak długim czasie wspólnej pracy stwierdzam, że moja ekipa jest naprawdę fajna i bardzo dobrze się dogadujemy.
Jak Ci się żyje w salezjańskiej wspólnocie?
Bardzo dobrze. Najbardziej zaskoczył mnie ksiądz Jacek, do którego na placówkę przyjechałem. Nie jest tutaj jedynym salezjaninem, ale to on jest odpowiedzialny za szkołę, budowę i za wolontariuszy. Opiekuje się nami w takim stopniu, że nie tęsknimy za domem. Żadnego z dni nie odebrałem jeszcze negatywnie, naprawdę dobrze spędzam tutaj czas. Z księdzem Jackiem można porozmawiać o problemach, zawsze nas pociesza, wysłucha i powie dobre słowo. Kiedy przyjechałem do Kazembe, na placówce był jeszcze ksiądz Joseph, który teraz jest na urlopie. Bardzo ciepło nas przyjął i na powitanie razem z dziećmi z oratorium zrobił nam niespodziankę i wręczył tradycyjne zambijskie koszule.
Co Cię najbardziej zaskoczyło w Zambii?
Ciężko mówić o zaskoczeniach, bo na nic się nie nastawiłem. Przed wyjazdem, jeszcze w ośrodku misyjnym jedna z byłych wolontariuszek, która wróciła już z misji powiedziała mi, żebym niczego się nie spodziewał, bo i tak wszystko mnie zaskoczy. I ja podchodzę do tej misji w ten sposób, że wolę się miło zaskoczyć, niż niemiło rozczarować. I naprawdę dzięki temu każdy dzień zaskakuje mnie na swój sposób, raz lepiej, raz gorzej. Ale suma tych dobrych dni jest zawsze większa i myślę, że to jest ważne.
Co jest dla Ciebie najcenniejsze w pobycie na misji?
Czas i to, że mogę go spędzać z tymi konkretnymi ludźmi. Ale wolałbym Wam powiedzieć, czego się mogę tutaj nauczyć, co wyniosę z mojej misji i z czym wrócę do domu.
Na pewno uczę się codziennie cierpliwości i miłości do drugiego człowieka. Tego, żeby być wyrozumiałym i nie oceniać nikogo pochopnie, tylko skupić się na przyczynie jego postępowania. Uczę się zatrzymywać i zastanawiać nad tym, co przeżył ten człowiek, jaki niesie ze sobą bagaż doświadczeń i dlaczego jego zachowanie jest akurat takie. Staram się nie denerwować, tylko za wszelką cenę zrozumieć. Jak to śpiewał Przemysław Gintrowski “Nakaz szacunku, a nie gest odrazy. Wystarczy ja, ja, ja zmienić w my.”
Spędzając tutaj ten krótki czas w skali całego mojego życia mogę się wielu rzeczy uczyć i obserwować życie misjonarzy, ich każdy dzień i służbę ludziom. To, z jaką ogromną cierpliwością i troską pracują. I za to jestem wdzięczny. Że mogłem to zobaczyć i tego doświadczyć. I mam też nadzieję, że jak wrócę, to będzie to ode mnie i we mnie promieniować i, że przełoży się na dobre owoce w Polsce. Że będę mógł iść dalej, ale moja misja nie zakończy się na pobycie w Zambii, tylko będę świadczyć swoim życiem cały czas.
Miłosz Daniłowicz,
Kazembe, Zambia
Rozmawiała z Miłoszem Basia Wiśniewska