Stare samochody, przydrożne stragany z warzywami, położone wysoko w górach wioski. Ludzie o śniadych twarzach i spracowanych dłoniach. Gruziński krajobraz na pierwszy rzut oka wydaje się emanować biedą. Mimo to, mieszkańcy tego państwa są przekonani, że posiadają coś cenniejszego niż złoto.

W Gruzji czas zatrzymał się w naszych latach 70-tych. Przejeżdżając gruzińskimi drogami przez wioski i mniejsze miejscowości nie można spodziewać się równego asfaltu. Częstszym widokiem są ubite drogi pełne kamieni i jeżdżące po nich stare Łady. Przy ulicach zamiast wyznaczających odległość słupków kilometrowych stoją stragany z warzywami, workami z ziarnem czy emaliowanymi garnkami. Przy drewnianych stołach, pod wyblakłymi parasolami siedzą kobiety z chustkami na głowach. Za ich plecami ciągną się blaszane baraki z szyldami w języku gruzińskim. Gruzińskie napisy przypominają bardziej szlaczki rysowane przez dzieci w przedszkolu niż litery.

Na targu niedaleko Turtskh siostry salezjanki kupują składniki na posiłki dla dzieci z przedszkola. Często można je spotkać, jak krążą między straganami z pomidorami, bakłażanami, sałatą, pęczkami szczypiorku i koperku. Po zakupach wracają do wioski, która jest odizolowana od reszty świata ze względu na swoje położenie. Aby tam dojechać, trzeba pokonać trasę ciągnącą się przez kręte górskie drogi. Jadąc do Turtskh od strony stolicy, krajobraz zmienia się nie do poznania. Zielone, porośnięte drzewami góry stopniowo zmieniają się w rdzawe, ogołocone skały. Im bliżej Turtskh, tym mniej zieleni, a więcej pokrytych śniegiem wierzchołków górskich.

W takim miejscu, z dala od cywilizacji, siostry salezjanki prowadzą przedszkole i oratorium. W wiosce mieszkają katoliccy Ormianie. Rodziny są bardzo biedne, żyją z uprawy małego kawałka ziemi obok domu. Ze względu na surowy klimat mogą uprawiać jedynie ziemniaki, buraki czy cebulę. Brak pracy powoduje, że ojcowie często wyjeżdżają do Rosji, żeby zarobić na utrzymanie rodziny. Jak mówi siostra Ripsime, salezjańska misjonarka: „Obecnie w Turtskh mieszka około 250 rodzin. Nie ma już tyle dzieci co wcześniej. Wiele domów jest pustych. Kto mógł, wyjechał do Rosji. Młodzi ludzie zdają sobie sprawę, że tutaj życie jest trudne. Nie ma obiecującej przyszłości, nie ma pieniędzy, a żeby się uczyć potrzeba ich dużo – trzeba gdzieś mieszkać, żyć… Same studia kosztują. Za ziemniaki, które uprawiają, nie można wiele zarobić. Poza tym jest to praca sezonowa. Kiedy wyjadą i zdobędą pracę, mają stały dochód. Czasem bardzo mały, ale jednak jest”.

Ze względu na sytuację ekonomiczną, studiowanie wciąż nie jest normą wśród gruzińskich nastolatków, zwłaszcza tych z biedniejszych rejonów kraju. Już na starcie mają mniejsze szanse na sukces ze względu na brak pieniędzy i niski poziom edukacji w szkole podstawowej i średniej. Młodzi Gruzini wyjeżdżają na studia do stolicy kraju, Rosji lub Armenii. Ponieważ wiąże się to z dużymi kosztami, niewielu stać na to, aby studiować. Dlatego do tej pory większość młodych ludzi podejmowała się pracy fizycznej albo zostawała przy gospodarstwie. Dziewczęta szybko wychodziły za mąż. Powoli się to zmienia, bo dyplom ułatwia znalezienie lepszej pracy.

Pomimo trudnych warunków, w jakich żyją mieszkańcy Turtskh jest coś, czego można im zazdrościć. W tej ubogiej górskiej wiosce wielką wartością jest rodzina. Jak mówi siostra Viola, która pracuje tutaj od lat: „We wsi nie ma ani jednej rodziny niepełnej. Dzieci wychowywane są przez oboje rodziców. Mimo biedy ekonomicznej rodziny czują się bogate. Ich bogactwem są dzieci. Cechą charakterystyczną ludzi mieszkających w Turtskh jest ogromny szacunek do dziecka. Można powiedzieć, że w centrum każdej rodziny są dzieci, które są bardzo kochane i o które się bardzo dba”.

W Turtskh rodzice bardzo dbają o dobre wychowanie i bezpieczeństwo swoich dzieci. Dlatego cieszą się, że w siostry salezjanki prowadzą tu przedszkole. Nie wszyscy są w stanie zapłacić za pobyt dziecka w przedszkolu, mimo, że opłata wynosi 8 euro za miesiąc. W ramach wdzięczności przynoszą ziemniaki i inne warzywa, aby jakoś wspomóc siostry. W rzeczywistości dzieło funkcjonuje dzięki pomocy dobrodziejów z Polski. Dzieci z przedszkola i oratorium są objęte programem Adopcja na Odległość. Siostra Ripsime jest bardzo wdzięczna za to, że dzięki wsparciu z Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie, salezjanki mają fundusze na realizację swojej misji: „Pomoc z Polski jest niezmiernie potrzebna. Bardzo to doceniamy i wszyscy tutaj jesteśmy wdzięczni – my siostry, nasze dzieci i młodzież. Cieszymy się, że możemy Wam podziękować osobiście. To, co dla nas robicie, to wielka rzecz. Modlimy się za Was wszystkich”.

Dorota Pośpiech