We wrześniu miną dwa lata, jak wyjechałam na półroczny wolontariat, do placówki mieszczącej się w Kapczagaj na południu Kazachstanu.

Pamiętam, że jechałam tam bardzo świadomie. Od dawna to było moje ogromne pragnienie, jakie nosiłam w sercu, aby na taki wolontariat wyjechać. Po wyjściu z samolotu w Ałmaty ok. 70 km od placówki błysnęła mi w głowie myśl, że to dzieje się naprawdę. Jeszcze w czasie formacji oddałam ten czas Panu Bogu, nawet to gdzie mam jechać – „Gdzie mnie poślesz tam pojadę.” Muszę przyznać, że od kiedy myślałam o takim wyjeździe, w mojej głowie i sercu była tylko Afryka. A tu Pan Bóg szeptał, nie planuj, zaufaj, będziesz zadowolona i tak było.

Już pierwszego dnia dowiedziałam się, do którego domu trafię. Przez 6 miesięcy miałam pod opieką 6 chłopaków z domu św. Klary. I to oni nauczyli mnie tak nielubianego przeze mnie języka rosyjskiego. Cieszę się, że trafiłam do tego domu, bo przez pół roku tam nikt nie powiedział do mnie słowa po polsku, więc siłą rzeczy trzeba było się przemóc, otworzyć i gadać. Udało się! Pan Bóg to sprawił, że bardzo szybko otworzyłam się na język. Oczywiście nie obyło się bez gaf i śmiechów, ale na misji jak i w życiu lepiej śmiać się niż chorować.

Mój dzień wyglądał tak, że wstawałam przed godziną 7 by na spokojnie mieć czas na modlitwę. Po 7 szłam do chłopaków, oni byli w trakcie śniadania, a ja brałam najmłodszego Zachara i o 7.25 odprowadzałam go do przedszkola. Na 8 szłam na Mszę Świętą, a po niej do domu św. Klary. Czasem z rana odrabialiśmy lekcje lub kończyliśmy je odrabiać, ponieważ chłopcy chodzili do szkoły na drugą zmianę. Z rana mieli też dodatkowe zajęcia: piłkę nożną, korepetycje z matematyki, na które ich odprowadzałam i przyprowadzałam. Po powrocie najczęściej zbliżała się 12, czyli pora na obiad. Chłopcy sami albo ja z nimi chodziliśmy do stołówki z pojemnikiem po jedzenie i z wiadrem po zupę na kolację. Nakrywaliśmy do stołu, wspólnie odmawialiśmy modlitwę przed posiłkiem i zajadaliśmy się razem obiadem, a po nim chłopaki ubierali się w ubranie szkolne: spodnie, biała koszula i marynarka. O 12.45 szli do szkoły, wracali przed 18. Wtedy ja miałam czas na poprasowanie im ubrań, posprzątanie domu, ale też na odpoczynek i modlitwę lub nauczenie się po rosyjsku kilku słówek więcej. Po południu, gdy moja wataha wróciła ze szkoły, był czas na wspólną zabawę, czasem odrobienie choć części lekcji, naukę alfabetu, czytania lub tabliczki mnożenia. Później kolacja i opowieści przy stole z całego dnia.

Wieczorem mycie i modlitwa – różaniec w intencji rodziców dzieci, a przed snem opowiadałam im krótkie słówko na dobranoc. Robiłam to, jak już oswoiłam się z językiem lub czytałam im o św. Janku Bosko. Potem czas na sen. Ja wracałam do domu wolontariuszek. Dzień kończył się ok. 23:00.

Kazachstan już zawsze będzie mi kojarzył się z upalnym wrześniem i słońcem, które świeciło każdego dnia, zimą ze śniegiem i mrozem. Wspólnym lepieniem bałwana, jazdą na łyżwach i bitwą na śnieżki.

Pamiętam zapach świeżej lepioszki, którą zajadaliśmy się na kolacji, górę naleśników, o tak chłopaki uwielbiają bliny. I manty robione przez Ciocię Tanię, małe pierożki z farszem z dyni, cebulki i mięsa.

Miałyśmy też z Agnieszką możliwość wyjazdu z południa na północ Kazachstanu. Jadąc pociągiem wiele, wiele godzin, widzi się za oknem sam step, step i step. Czasem tylko mijałyśmy jakiś pasiołek (wioskę). Tam na północy Kazachstanu śniegu było, oj było i mróz –26 ℃.  Rano śnieg i mróz iskrzył się na drodze. Pamiętam to, gdy szłyśmy na Mszę Świętą do Sanktuarium Maki Boskiej Królowej Pokoju. To był czas, kiedy byłam tak wdzięczna Panu Bogu za to posłanie, tam do tych ludzi, dzieci, do tych miejsc.

Ten czas tam na wolontariacie uświadomił mi, że to On ma dla nas najlepszy scenariusz na życie, a nie my sami. My tylko musimy się otworzyć na Jego działanie, bo nie trzeba mieć wiele, aby się dzielić. Ja jeszcze przed wyjazdem oczywiście miałam różne wątpliwości i myśli czy to dla mnie. Zastanawiałam się, co ja tym dzieciom mogę tam dać, a wystarczy tylko być. Najlepiej oddać to wszystko Panu Bogu, na wiele się nie nastawiać. On posyła i On otacza nas swoją opieką. Serio warto zaufać, zrobić krok, rozpocząć formację, a później czas pokaże. Jeśli chcesz pomagać, masz od dawna takie pragnienie w sercu, aby wyjechać na wolontariat, to cóż więcej potrzebujesz. Sam Pan Jezus mówi: „Odwagi! Ja Jestem, Nie bójcie się!”

Ja jestem szczęśliwa i wdzięczna za każdy dzień tam, każdy uśmiech i każdy trud. Jestem szczęśliwa, że podjęłam decyzję o formacji i wyjeździe. Już zawsze będę miło wspominać ten czas z chłopakami: Wład, Pasza, Maksim, Roma, Rusik, Zachar, a na koniec doszło jeszcze rodzeństwo Kirył i Masza.

Mieszanka wybuchowa. Jak o nich myślę, serce bije mi mocniej. To był piękny czas, czy jeszcze wróci? Nie wiem, może gdzieś kiedyś na innym kontynencie…

Anna Sawczuk
Kapczagaj, Kazachstan