Zadaliście sobie kiedyś pytanie: „Czy ja dbam o swoje życie?”. Ja zadałam je sobie, jak zobaczyłam w Limie znak drogowy, a dokładnie ostrzeżenie na bardzo ruchliwej ulicy: „Cuida tu vida”, czyli „Zadbaj o swoje życie” (jak możecie zauważyć, znaki drogowe Limy mają dla mnie symboliczny wymiar). Zatrzymałam się nad tą myślą: Czy dbam o swoje życie? Czy umiem korzystać z tego, co ono mi oferuje i czy umiem to docenić? Czy jestem szczęśliwa, czy raczej tylko bywam? Tego typu pytań jest sporo, ale tutaj na misji dość szybko otrzymuję odpowiedź na każde z nich. Pomagają mi w tym chłopaki. Moje chłopaki. A mam ich około 50.

Ale zacznijmy może od opisu naszej codzienności, zwykłego dnia tygodnia.

Pobudka: godzina 6.30 rano. Czasem zdarza mi się nieco szybciej wstać, ale to naprawdę wyjątki. Przeważnie biegnę na dół na ostatnią chwilę. O 7 zaczynamy poranek wspólną modlitwą i czytaniem fragmentu Pisma Świętego na dany dzień. Potem śniadanie (na temat kuchni peruwiańskiej napiszę wkrótce osobny post, bo jest o czym pisać). Przy posiłkach staram się rozmawiać z chłopakami na różne tematy. I tu pytań pojawia się wiele. Pytania zabawne, zaskakujące, ale często też wzruszające i poruszające serce. Niektórzy spragnieni kontaktu, mówią za pięciu. Inni – również spragnieni kontaktu, a zarazem bojący się, bardzo wycofani – mówią niewiele, lub też czekają na nasz, pierwszy krok w ich kierunku.

Następnie chłopcy mają czas na naukę, odrabianie zadań domowych, a to wszystko przeplatane jest przerwami. Czas wolny spędzamy na rozmowach i grach. Następnie obiad, a po obiedzie – sport. Codziennie dwie godziny. Chłopaki grają świetnie i to we wszystko. Piłka nożna, koszykówka, ping-pong, piłkarzyki, bilard – co tylko chcecie.

Po sporcie, około 18.00 chłopaki – uwaga – zaczynają swoje lekcje on-line. Wszystko jest przewrócone z powodu nieustannie panującej pandemii. I tak zajęcia trwają często do godziny 22.00-23.00. Późna kolacja, zmywanie, szybkie porządki i… cisza nocna.

Środa i piątek to dni prania. Nasi podopieczni ręcznie piorą swoje ciuchy. W sobotę są generalne porządki i wtedy sprzątamy cały dom. Łazienki, pokoje, kuchnia, podłogi, posadzki, kaplica – wszystko lśni. W weekend mają nieco więcej luzu. Telewizja, sport, gry… ale niestety najczęściej telefony. Próbujemy to nieco złamać, organizując czasem wyjścia do parku, na spacer, do miasta. W niedzielę przygotowujemy dla chłopaków różne zabawy integracyjne. Często są to gry zespołowe, oparte na rywalizacji. A oni potrafią być naprawdę waleczni! Towarzyszy nam przy tym mnóstwo śmiechu. I mimo to, że czasem marudzą, nie chce im się, to po wspólnie spędzonym czasie widzę w ich oczach dużo radości.

Dwa razy w tygodniu prowadzę zajęcia z pianina, dwa razy w tygodniu mam także lekcje angielskiego, a w soboty – chór, który jest obligatoryjny dla wszystkich podopiecznych. Podczas lekcji pianina staram się uczyć chłopaków zapisu nutowego, próbujemy grać proste melodie. Angielski też praktycznie prowadzę od podstaw. Chór jest pewnym trudem, ale po pierwszych trzech próbach widzę, że powoli się docieramy. Choć nie ukrywam, że pierwsze chóralne spotkania kończyły się u mnie niedoborem kawy i ogromnej ilości cukru, który przyswajałam w większych ilościach.

Czytając to wszystko, możecie pomyśleć: „Nuda. Wszystko to zwykła codzienność, każdy dzień taki sam.” I wiecie co? Poniekąd tak jest. Nasze dni nabierają tutaj rytmu, pewnej rutyny. Z jednej strony odczuwam to bardzo, ale dzięki temu nabieram odpowiedniego tempa, dystansu. Bez gonitwy, której miałam tak wiele w Polsce. Czy się denerwuje? Pewnie! Na wiele spraw, ale przecież wszyscy jesteśmy ludźmi i mamy swoje emocje. Najważniejsze chyba jest to, co z nimi zrobię i jak je spożytkuję. Tutaj przeważnie emocje wyładowuje podczas sportu albo w kaplicy na modlitwie, ale często też po prostu rozmawiając z chłopcami, nerwy gdzieś odchodzą….

Z drugiej strony mogę śmiało zaprzeczyć, mówiąc, że życie tutaj to nie rutyna. Każdy dzień przynosi coś nowego. Za każdym razem chłopaki ofiarowują mi zupełnie co innego, z dnia na dzień coraz bardziej otwierają się na mnie. Zaskakują mnie coraz bardziej. Ale i ja coraz bardziej poznaję siebie. Swoje emocje, zachowania, ogromne pokłady czułości dla nich wszystkich. To, co przynosi każdy dzień tutaj, to prezent, w którego szczelnym opakowaniu pojawia się często trud, lecz później – tuż po otwarciu – radość. Doceniam tu każdy dzień, każdego chłopaka. Z jego marzeniami, problemami, troskami, poranieniami i bliznami. Doceniam życie w Limie – mieście bardzo trudnym do życia, funkcjonowania. Bo w tej ogromnej Limie, gdzie mieszka ponad 12 milionów mieszkańców, jest dom. Nazywam go teraz „swoim” domem. Dom, w którym ma swoją przystań ponad 50 chłopców, którzy uczą mnie, jak cenić swoje życie, jak cieszyć się z małych rzeczy, drobnostek, uczą mnie „jak zadbać o swoje życie.”

Czy my w Polsce, w Europie i innych krajach świata potrafimy doceniać to, co mamy? Ci chłopcy nie mają często jednego rodzica, bo po prostu ich zostawili. Nie mają normalnego domu, nie mają pieniędzy, a mimo to – pielęgnują swoje marzenia, cieszą się z rzeczy drobnych. Wzajemnie otaczają się wielką czułością, troszczą się o siebie nawzajem. Nie ma wśród nich agresji, nie ma wśród nich kłótni czy złości. Przytulają się nawzajem, w wolnych chwilach kładą głowę na kolanach kolegi, a jak jeden z nich płacze – pocieszają, jak tylko potrafią.

„W naszym” świecie tego typu zachowania wśród rówieśników i nastolatków, często byłoby to nie do pomyślenia. Bo bywa, że zostaliśmy wyrzuci z tego, co normalne. A to co normalne, bywa obecnie nienormalne. Przy chłopakach uczę się normalności…

Agnieszka Więckiewicz
Lima, Peru