Cena, którą bliscy mi wolontariusze płacą za wyjazd zawsze jest taka sama. Nasze serca dzielą się na pół i już zawsze jedna połowa pozostaje porzucona. Często zastanawiam się, która połowa jest prawdziwa i czy któraś w ogóle.

Przyjeżdżamy na placówkę niepewni tego co nas czeka, nieśmiali. Często nie znamy języka, lokalnych zwyczajów, wolontariuszy, ani nawet samych siebie w obliczu trudnych sytuacji. Ale w nowym miejscu szybko wytwarza się mikroklimat, który sprawia, że wspólnotę nazywamy rodziną, a placówkę domem. Czy nasi bliscy z Polski to rozumieją? Co sprawia, że nawet kilkumiesięczny pobyt na salezjańskich placówkach nie pozwala zapomnieć o tych miejscach przez lata?

Szukam wspólnego pierwiastka moich domów i wiem na pewno, że są to ledwo uchwytne rzeczy. Tak jak słońce, które dostrzegamy tylko kątem oka. Poranny łyk kawy wypitej w pośpiechu. Ulubiony kubek w paski i zawsze to samo konkretne miejsce przy stole. Wspólne wieczory przy lampie, kiedy znowu wyłączą prąd. Znoszenie złego humoru kogoś ze wspólnoty. Troska o to, czy wszyscy piją wystarczająco dużo wody. Że wiem gdzie jest wkrętarka, igła, zapas reklamówek, najostrzejszy nóż w domu i karma dla psa.

Więc siedzę właśnie w południowej Afryce pod mangowcem i piszę. Dziś jest pochmurno i deszczowo. W powietrzu unosi się wilgoć i dym, pachnie czymś słodkim i uwodzącym. Słyszę pianie koguta, ptaki i świerszcze. Chłopiec siedzący koło mnie rzuca kamieniami, żeby zrzucić owoce mango. Tuż obok kozy próbują dorwać się do pola kukurydzy. Rozłożyste palmy wyglądają na tle niebieskiego nieba nierzeczywiście i nieprawdziwie.

Ciekawe jak jest teraz w Polsce. Jest tak dziwnie z tęsknotą, że ona przychodzi znienacka. Jadę na pace samochodu i nagle przypomina mi się smak kawy ze stacji benzynowej. Pływam w Tanganice, w koszulce pożyczonej od kolegi i myślę o wszystkich koszulkach, które podkradam bratu. Słyszę od księdza Jacka, że mam założyć czapkę i przypomina mi się mama, która przed wyjazdem prosiła mnie o to samo. Na spacerze z miejscowym psiakiem zastanawiam się jak mój pies zareagowałby na stado kóz. I na odwrót.

Kiedy w Polsce piję kawę w kawiarni, to tęsknię za kwaśnym posmakiem kawy w Kazembe. Idę na basen i przypominam sobie jak to jest czuć na plecach strumień wodospadu. Tulę bratanka myśląc o wszystkich dzieciach w Kazembe, które czekają na przytulenie. Siedzę na uczelni na nudnym wykładzie i przypomina mi się jak fajnie się uczyć pierwszych słów, pisząc kredą po betonie.

To mój ostatni dzień w Kazembe, odwiedziłam ten świat tylko na miesiąc. Wracam do swojego domu w Polsce. Wiem, że powrót do Polski będzie tak samo trudny. To tak jak ze złamanym sercem. Złamane serce zawsze boli tak samo, każdy kolejny raz różni się od pierwszego tylko tym, że mogę sobie powiedzieć: “dam radę to przeżyć”.

Kiedy w mojej głowie pojawia się myśl, że chcę zostać dłużej, że chcę być na miejscu innych wolontariuszy, to jak mantra przypominają mi się słowa z Ewangelii św. Mateusza “Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje i odejdź! Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?”. Dostałam więcej niż to na co się umówiłam. Mam aż dwa domy.

  

Basia Wiśniewska,
pracowała w Kazembe, w Zambii