Za tydzień o tej porze będę już pewnie spakowana. Mój czas w Boliwii się kończy. Prawie pięć miesięcy minęło szybko, a ja w tym czasie poznałam ten dom całkiem nie najgorzej.
Wiem, że za torito (naszą lokalną taksówkę – tuk tuka) zawsze zapłacę 2 bolivianos. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę przewidzieć, co będziemy jedli na obiad. Coraz częściej mówię także dzień dobry do mijanych na mieście osób. Ach, no i umiem już prawie wszystkie części mszy po hiszpańsku.
Boliwia jest jednocześnie znana i nieznana. Na Wielkanoc prawie nic mnie nie zaskoczyło. Mogłam faktycznie doświadczyć tego, w co wierzę – w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Bo choć Jezus u nas zmartwychwstał 6 godzin później, miałam możliwość uczestniczyć w Triduum Paschalnym, którego każdą część znam i rozumiem, poczuć się w jedności z tymi, których zostawiłam 12 000 km stąd. Doświadczenie go w obcym, a jednak już znajomym języku, pozwoliło mi na jeszcze głębsze przeżycie tego, co w ojczystym języku znam tak dobrze, że czasem już po prostu ucieka. Jednak chociaż słowa i gesty są te same, są też zwyczaje, które zaskakują. Choćby Wielkopiątkowa droga krzyżowa – z Jezusem w trumnie. Jest to coś, co w pierwszym momencie wywołuje uśmiech i zdziwienie. Doświadczenie tego pokazuje jednak różnice w naszej pobożności. Bo choć Wielki Piątek u nas kojarzy się z ciszą i zadumą, Latynosi przeżywają tego dnia prawdziwą żałobę. U nas brak instrumentów, w Boliwii orkiestra podobna do tej, której doświadczają w trakcie pogrzebów.
Owszem, kusi, żeby ocenić ich swoją miarą, powiedzieć, że to nie tak powinno być. Już kiedyś przyjechano, żeby powiedzieć im, że to, w co wierzą, jest złe i że mają wierzyć inaczej. Nie chcę jednak być tutaj, żeby oceniać, lecz po to, aby słuchać i z otwartością być częścią tego bogactwa Kościoła, wymieniać nasze doświadczenia z szacunkiem do każdej ze stron. I w jedności cieszyć się Zmartwychwstaniem.
Za chwilę opuszczę Boliwię i moje dzieciaki. I choć cieszę się, że już za moment zobaczę dawno niewidzianą rodzinę i przyjaciół. Wiem, że to ostatni moment, żeby naładować moją baterię misyjną. Żeby każdy uścisk małych i większych rączek doświadczyć stokroć bardziej, zapamiętać siedzące na kolanach maluchy, czekające na wizytę u dentysty, poczuć mocniej każdy otrzymany krzyżyk na czole zostawiany każdego ranka i każdego wieczora, czy odwzajemnić każdy uśmiech i wpatrzone w nas czarne oczy.
Pan Bóg pokazał mi tutaj, że chociaż nie zawsze jest tak, jak sobie wyobrażamy, to jednak nadal to On wie, czego nam trzeba i daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć. Pozwala spełniać marzenia, które czasem były tak głęboko schowane, że nawet nie wyobrażałam sobie, że kiedyś wyjdą na światło dzienne. Zaspokaja pragnienia serca najpiękniejszymi darami, jakie tylko można wymarzyć.
Gosia Zadrożna,
Tupiza, Boliwia