Poniedziałek – rozpoczęcie roku szkolnego i dzień, kiedy pierwszy raz ujrzę twarze mojej misji. Tysiąc twarzy, tysiąc unikatowych oczu i uśmiechów. Tysiąc dłoni, które chcą przywitać się ze mną. Tysiąc dłoni, które chcą, żebym to je chwyciła i trzymała w swojej. I wtedy pojawiła się pierwsza trudność w mojej nowej afrykańskiej rzeczywistości. Mam tylko dwie ręce. Jak podzielić się nimi z tysiącem biegających dzieci? Jak każdemu dać odrobinę uwagi w czasie 15-minutowej przerwy?
Nadszedł mój wytęskniony i wymarzony dzień. Poniedziałek. Pierwszy dzień mojej misji. Ten wyśniony i idealny. Wychodzę z pokoju i słyszę bębny dochodzące z wioski, promienie słoneczne ogrzewają moją bladą skórę. Marszczę oczy, które nie są przyzwyczajone do tak intensywnego słońca. Czuję delikatny powiew wiatru. Czuję, że jestem w odpowiednim miejscu.
Poranna Msza święta, szybkie śniadanie we wspólnocie i z niecierpliwością idę poznać swoich nowych małych przyjaciół. Z daleka dostrzegam dzieci ustawione w kilku rzędach, jedno za drugim. Każde z nich uważnie słucha, co mówi s. Sara – dyrektorka szkoły.
Dzieciaki dostają pierwsze zadanie – pozbierać śmieci na terenie placówki. Wszyscy biorą się do pracy. A ja razem z nim. Czuję się trochę niepewnie. W końcu to nasze pierwsze spotkanie. Nagle czuję, że ktoś łapię mnie za prawą rękę. Patrzę w dół i widzę duże brązowe oczy i szczery uśmiech dziewczynki. W uszach słyszę „hi sister”. Po chwili moja druga ręka jest w silnych objęciach małych czarnych rączek. Wokół mnie zbiera się coraz więcej spragnionych uwagi dzieci. Każdemu staram się podać rękę i zatrzymać na chwilę wzrok na tych pięknych, przepełnionych radością twarzach. Jest ich zbyt wiele. Nie pamiętam, z kim już się witałam. Każde z tych maleństw stara się być bliżej mnie. Widzę przepychające się szkraby. Widzę, jak zależy im na moim dotyku.
Z ziemi zbieramy śmieci. Jest to niesamowicie ciężkie, kiedy z każdej strony otacza mnie gromada dzieciaków. Nagle maluchy zaczynają chwytać mnie za palce. Tak, że każde z nich trzyma mój jeden palec. Przypomina to zabawę z mojego dzieciństwa. Czuję się przez nich zaakceptowana. Czuję, że zdobędę ich zaufanie. Czuję w swoim sercu ciepło.
Przychodzi czas na kolejny krok. Próbuję iść dalej, ale nie mogę. Zewsząd otaczają mnie moi mali przyjaciele. I dociera do mnie, jak ważna jest obecność drugiego człowieka. Jak ważny jest uścisk dłoni. Co mam zrobić skoro mam tylko dwie ręce? Jak się nimi podzielić? Ile mogę zrobić? Teraz wolontariat nabiera dla mnie nowego znaczenia.
Jestem już pond tydzień w Tonj. Każdego dnia towarzyszą mi słowa św. Jana Bosko, który nazwał dzieci złodziejami, bo skradli jego serce. Moje serce również zostało skradzione. Każdego dnia na nowo. Myślałam, że to ja jadę im pomóc. A tak naprawdę pomagamy sobie nawzajem. Każdego dnia uczę się czegoś nowego. Każdego dnia uczę się kochać. Te dzieci pokazały mi moc bliskości drugiego człowieka. Nigdy nie wiemy, komu nasz uśmiech czy uścisk dłoni, może pomóc. Bądźmy dobrzy. Bądźmy dla siebie wsparciem.
Kamila Cięciara
Tonj, Sudan Południowy