Poranek. Uśmiecham się, jak tylko je zobaczę. Roześmiane, często rozkojarzone, zakatarzone, momentami zatroskane, ale pełne otwartości na Ciebie. Biegną i już są w Twoich ramionach. Przytulają się. I chcą więcej i więcej.
Jeden z Boliwijczyków zapytał się: – ¿Tu wawa? (czyt. tu łała) – co w języku quechua oznacza Twoje dziecko? – kiedy zachęcałam malucha do jedzenia. Uśmiechnęłam się tylko, ale tak, to są już moje dzieci. Ciekawe, często na początku nieustępliwe w swoich działaniach, robiące po swojemu małe psotniki, bo przecież właśnie w tym momencie mają inny plan na życie. Bo gdy jedno dziecko sprawdza swą życiówkę na 100 metrów, jest więcej niż pewne, że znajdzie się na to za chwilę więcej ochotników. Nie chce jeść? Zapewne i część grupy też tego dnia nie będzie chciała. Coś właśnie boli, doskwiera? Zapewne też i część grupy poczuje współistniejącą dolegliwość w tym też miejscu. Moc grupy jak nic współodczuwanie.
Zajęcia z grupą poranną – głównie przedstawicielami rocznika 2018 i 2019 – to nie małe wyzwanie. Jak i wyzwanie to także ogromna satysfakcja po spotkaniu z nimi. Cieszę się na każdy postęp małego smyka, a jest ich sporo.
Szczególnie wzruszam się za sprawą 3-letniego Joaquina, gdy słyszę każde powtórzone słowo. Jeszcze miesiąc temu na próżno było dosłuchiwać się słowa dziękuję, a dziś chłopiec powtarza i inne słowa. Joaquin trafił do centrum na zajęcia jakieś dwa miesiące przed moim przyjazdem. Pochodzi z rodziny, gdzie rodzice są niemi i nie słyszą. Dopiero tu, jako jedynak, ma możliwość praktycznej nauki mowy i mimo że nie jest łatwo, to każdego dnia widzimy progres.
Popołudnie. Odczuwam radość, jak widzę, jak mur pęka. Kiedy kolejne małe twarzyczki uśmiechają się szczerze na mój widok. Prawdziwego zaufania nie zbudujesz ot tak, ale wystarczy, że jesteś sobą i swoją obecnością możesz zmienić czyjś świat. Na zajęcia w grupie popołudniowej uczęszczają 7-8-latkowie, którzy już się dobrze znają. Dwa tygodnie przed moim dołączeniem do zajęć, grupa wzbogaciła się o dwóch nowych chłopców. Podczas moich pierwszych tygodni z nimi odczuwałam dystans między nami. Obserwowali mnie baczniej niż inni, nie wchodzili w interakcje. Zauważałam każdy moment, który mógł świadczyć, że swoją obecnością, przekonują się do mnie. Najpierw, że poza zajęciami usłyszałam imienne przywitanie, a jak wielki był w moim sercu zachwyt, jak w zeszłym tygodniu wchodząc do klasy, właśnie jeden z tych chłopców podbiegł do mnie jako pierwszy i mnie objął na przywitanie. Jak wielka radość mnie wtedy przepełniła. Małymi krokami, tylko swoją obecnością zmieniamy swój świat. Jak czasami tak niewiele wystarczy, by mieć tak dużo. Jestem dla nich i to wystarcza.
Pełna wdzięczności za te dzieciaki, możliwość bycia częścią ich życia i uczenia się również cierpliwości, pozdrawiam serdecznie.
Arletta Drużyńska
Oruro, Boliwia