Powoli mija połowa mojej misji w Ghanie. Placówka jest tak piękna, tak zielona, że czasami nie mieści mi się to po prostu w głowie. Gdzie się nie obrócę tam jakieś kwiaty, kaktusy i cała masa ogromnych drzew. A siostry? Każda na swój sposób niesamowita i wyjątkowa. Dzięki nim już od pierwszych dni czułam się tutaj jak w domu, a był to dla mnie ciężki czas.
Pierwsze doby okazały się być zdecydowanie trudniejsze, niż się tego spodziewałam. Nowa kultura, obyczaje, tradycje, ludzie i przede wszystkim miejsce. Kwasi Fante okazało się być moim własnym krańcem świata i sam ten fakt nie pomagał mi w aklimatyzacji. Początkowo nie tylko język stanowił dla mnie barierę, ale także strach przed wyjściem na przeciw tutejszym mieszkańcom. Bałam się jak mnie odbiorą, co pomyślą i jeszcze nie daj Boże zrobię przez przypadek coś źle. Miałam wtedy masę myśli i pytań w głowie. Na szczęście od pierwszego dnia w szkole wszystko zaczęło się jakoś klarować i układać.
Na co dzień uczę w szkole, gdzie w sumie jest około 90 dzieci, podzielonych między 5 klas. Przedział wiekowy jest spory, bo mamy maluchy, które nie skończyły jeszcze dwóch lat, aż po starszaki z 3 klasy szkoły podstawowej. Mi przypadł zaszczyt opiekowania się najstarszymi uczniami, bo tylko z nimi jestem w stanie bez problemu porozumieć się po angielsku. Reszta ma ciągle spore braki w języku i do prowadzenia zajęć z nimi potrzebuję pomocy innego nauczyciela, dlatego najwięcej czasu spędzam z moimi starszakami.
Pomagam przerobić im bieżący materiał z matematyki, angielskiego i organizuję zajęcia plastyczne. Nie wiem kto z nas ma większą frajdę przy wycinaniu, kolorowaniu czy składaniu origami. Tak samo nie wiem, kto od kogo więcej się uczy. Ja staram się dać im od siebie wszystko co tylko mogę, a oni pokazują mi, że nie wszystko w naszym życiu musi być perfekcyjne, żeby było piękne. Na zajęcia, których nie jestem w stanie przeprowadzić, przychodzi do nich inny nauczyciel, a ja wtedy zyskuję chwilę, żeby zajrzeć do maluchów i się z nimi pobawić. Często razem śpiewamy, tańczymy, a nawet zdarza nam się płakać, bo kolega z krzesełka obok właśnie mnie uderzył. Mimo, że po angielsku ciężko się dogadać, to udało nam się znaleźć język bardzo uniwersalny – język miłości. Przytulenie, pogłaskanie po główce i odrobina uwagi powoduje, że każdy problem magicznie znika i znów pojawia się uśmiech na buzi. Każdego dnia na nowo zdaję sobie sprawę, że im naprawdę nie potrzeba wiele do szczęścia. Czasami chcą być po prostu zauważone i docenione, a to na szczęście jestem w stanie im dać. W sumie jak o tym myślę, to znowu nie wiem kto komu więcej tej miłości daje – ja im czy one mi.
W poniedziałek zaczęliśmy pisać egzaminy międzysemestralne, a od przyszłego tygodnia rozpoczną się miesięczne wakacje. Ostatnio wieczorami siedziałyśmy z siostrą i układałyśmy testy, żeby teraz ruszyć pełną parą i mieć ten stresogenny epizod jak najszybciej za nami. Niestety wraz z rozpoczęciem wakacji, moja praca na tej placówce będzie się kończyć. Za niecałe dwa tygodnie wybieramy się z siostrami na śluby wieczyste na inną placówkę w Kwahu Tafo. Tam spędzę trochę czasu pomagając przy bieżących sprawach.
Na tym wszystkim moje przygody na pewno się nie skończą, bo już na samym wstępie przeszłam godzinną kontrolę na lotnisku i tygodniowy bunt żołądka. Tutaj nawet drobne rzeczy zmuszają mnie do refleksji nad własnym życiem, zarówno duchowym jak i prywatnym. Zadaję sobie coraz więcej pytań i chociaż nie na wszystkie znalazłam odpowiedzi, to jestem prawie pewna, że zdążę to zrobić przed powrotem do Polski. Często kluczem do odpowiedzi jest po prostu rozmowa z drugim człowiekiem, a w moim przypadku bardzo często są to siostry, z którymi mieszkam. Nieraz prosta rozmowa przy kolacji zaprowadziła nas do najgłębszych rozmyślań życiowych.
Eliza Malinowska
Kwasi Fante, Ghana