Na wolontariacie misyjnym byłem w Namugongo w Ugandzie. Moja praca w na placówce misyjnej polegała na prowadzeniu lekcji języka angielskiego w szkole, opiece nad chłopakami, organizowaniu lekcji z gotowania i wszystkich normalnych pracach związanych z prowadzeniem placówki.
Mój dzień zaczynał się poranną mszą świętą, po której zmierzałem na lekcje angielskiego. Po lekcjach miałem chwile wolnego. Wtedy jechałem zrobić zakupy dla placówki, pomagałem w kuchni, ogólnie robiłem wszystko co mogłem. Byłem tam, gdzie byłaby potrzebna moja pomoc. Wieczorem jak dzieci kończyły lekcje, graliśmy w piłkę nożną lub w siatkówkę. Nasz dzień kończył się kolacją i wieczorną modlitwą.
Na wolontariacie najbardziej zaskoczyło mnie to, że ten, kto najgłośniej woła o pomoc, często nie jest tym, który najbardziej jej potrzebuje. Ten wolontariat pokazał mi, jak wielkim błogosławieństwem jest to, że mam wokół siebie osoby, którym zależy na mojej przyszłości i że nie jest to coś, co możemy brać za pewnik. Chyba najcięższym momentem tych misji było uświadomienie sobie, że jestem tylko jeden i nie mogę zupełnie zmienić ich sytuacji, a mogę tylko zmienić na lepszy ten czas, kiedy tam jestem. A z tych pięknych rzeczy zapamiętam na pewno uśmiechy dzieciaków podczas jednej z lekcji pieczenia racuchów z bananami, gdy pałaszowały te, które przed chwilą same upiekły.
Dziwnego jedzenia mieliśmy tam sporo, ale najbardziej w pamięć zapadło mi Matoke (breja z bananów, która smakowała trochę jak puree z ziemniaków) ich ugandzki specjał.
Moim zdaniem warto jechać na wolontariat, chociaż jest on bardziej owocny, kiedy przed tym wyjazdem zapytamy siebie, jaki jest mój cel i co mogę tam zrobić. Wtedy ten czas jest o wiele bardziej owocny. To z mojego doświadczenia. I z tej perspektywy, jeśli jechałbym jeszcze raz to na dłuższy okres i ze świadomością tego, co mogę tam zaoferować.
Mikołaj Hyży
Namugongo, Uganda