Minął już miesiąc odkąd jestem w Kazembe, małym miasteczku na północy Zambii, niedaleko granicy z Kongo. I choć to dopiero miesiąc, mam wrażenie, że żyję tu już pół roku. Codzienność? Totalnie niecodzienna.
Poranki zazwyczaj zaczynamy od pomocy księżom. Malujemy oratorium, ogarniamy ogród, naprawiamy komputery i bibliotekę. Czasem trzeba zająć się elektryką, wymienić gniazdka albo wgrać nowy system operacyjny na jeden z tutejszych komputerów. Innym razem zamiast budować nowe bramki, po prostu naprawiamy siatki w tych, które są. Jest sporo pracy, ale jest też serce i to się naprawdę czuje.
Popołudniami dzieje się magia i nie mam tu na myśli tylko moich sztuczek magicznych, które za każdym razem wywołują szczery zachwyt u dzieciaków. Największa magia dzieje się między nami, między mną a dziećmi z oratorium. Niektóre z nich są sierotami, inne pochodzą z bardzo trudnych warunków. Ale kiedy razem się śmiejemy, gramy w siatkówkę, bilard czy warcaby albo po prostu siedzimy obok siebie, coś się zmienia. One się otwierają. Ja się uczę.
Gram też z chłopakami w drużynie oratoryjnej Don Bosco Kazembe. Ostatnio wygraliśmy turniej. Chłopaki cieszyli się jak dzieci. Dla wielu z nich to było pierwsze zwycięstwo w życiu. Ich radość była niesamowita. A dla mnie? Duma. Wspólnota. I coś więcej niż tylko sport.
Zdarza się, że mam trochę wolnego. Wtedy wskakuję w kajak i płynę w stronę rzeki Luapula. Po drodze mijam trzcinowiska, ptaki jak z filmu przyrodniczego, a w wodzie, według miejscowych, czają się krokodyle. I cisza. A potem nagle wioska. I kolejna. Domy kryte sianem, ręcznie tkane sieci. Dzieci biegające boso. Kobiety niosące dzban na głowie. Zero dróg. Zero prądu. Ale uśmiech? Sto procent.
Pamiętam jedną z takich wiosek. Przypłynąłem pierwszy raz, dzieci podbiegły ciekawe, tylko jedno uciekło, chyba trochę się przestraszyło. To się czasem zdarza. Biały chłopak na kajaku, w kapeluszu i klapkach, nie jest tu codziennym widokiem. Ale wystarczyło kilka zdań w bemba i lody zostały przełamane. Dzieci zaczęły się śmiać, a dorośli zaprosili mnie do obejrzenia ich życia. Pokazali, jak wygląda ich codzienność. Jak łowią ryby, suszą je na słońcu, jakich zwierząt pilnują i czym dla nich jest zwykły dzień. A dla mnie to była prawdziwa podróż w czasie.
I w takich momentach myślę sobie, że wolontariat to nie tylko praca i zadania. To obecność. Czas. Uważność. Czasem wystarczy po prostu być. Usiąść obok. Wysłuchać. Zagrać mecz. Zbudować relację od zera. I dać komuś poczuć, że nie jest sam.
Ale wiem też jedno. Nie byłoby mnie tu bez pomocy z góry. Bez Bożego prowadzenia. I choć czasem brakuje słów, to On jest obecny w tym wszystkim. W oczach dzieci. W ciszy wiosek. W radości zwycięskiego meczu. I w kajaku, którym płynę do miejsc, gdzie nie docierają drogi. On działa cicho, ale bardzo konkretnie.
Bartosz Nalepa,
pracuje w Kazembe, w Zambii


