Dziś jak zwykle, jak co dzień wstaję o 5.00 na modlitwy poranne, Mszę świętą, a potem na szybkie śniadanie i wyruszam wraz ze współbraćmi w drogę. Czeka nas przeszło trzygodzinna podróż do miasteczka zwanego Samaypata. Jest to niewielkie, położone między górami, miasteczko turystyczne. Znajdują się tam ruiny inkaskie, ale głównym celem wyjazdu nie są ruiny ani też sama Samaypata. Niedaleko miasteczka mieści się ośrodek dla dzieci, młodzieży i starszych osób niepełnosprawnych ruchowo i umysłowo. To jest nasz główny cel podróży.
Ośrodek ten prowadzą ewangelicy, a głównym dyrektorem jest doktor Nikoti (to taki współczesny doktor Korczak). Od czasu do czasu kierujemy tam niektórych naszych wychowanków. Niestety nie jesteśmy w stanie przyjmować i opiekować się wszystkimi potrzebującymi, a w szczególności właśnie niepełnosprawnymi. Nasze ośrodki nie są przystosowane do udzielania takiej fachowej opieki, więc szukamy dla nich innych, adekwatnych ośrodków. Co jakiś czas musimy zatrzymywać się przez prace drogowe. W końcu skręcamy w boczną, leśną drogę, która jest dość stroma i gliniasta. Trzeba uważać, by nie wpaść w pobocze pełne wody. Mijamy jakieś małe chatki i stajemy przed otwartą bramą, na której jest napisana nazwa ośrodka „AMEK”. Wita nas gromada dzieci i młodych wykrzykujących jakieś niezrozumiałe słówka na powitanie.
– Gdzie jest wasz dyrektor – pytam.
– Wyjechał – odpowiada jeden z wychowanków
Musiał wyjechać, żeby załatwić w mieście jakieś służbowe sprawy. Przechadzamy się po terenie ośrodka, który jest pięknie położony między górami. Dookoła busz z nieopodal leniwie płynącą rzeką. Spotykamy też i naszych wychowanków. Piotr jeździ na wózku inwalidzkim, był u nas trzy lata temu, to jeden z najbardziej sprawnych umysłowo, u nas ukończył szkołę. Potrzebował stałej opieki lekarskiej. Wybiega do nas Anita, też jakiś czas przebywała w jednym z naszych ośrodków. Dołączają inni nasi byli wychowankowie. W naszym ośrodku, niepełnosprawnym troszkę dokuczali inni wychowankowie, a tu czują się akceptowani.
Pytam Pawła o samopoczucie, dobrze odpowiada. Koledzy wożą go z wózkiem nad rzekę, myją i opiekują się nim. Anita nie mówi, ale wszystko rozumie i stara się coś tłumaczyć, wymachując rękoma i wydając jakieś okrzyki. W końcu wita się z naszym księdzem, który jest założycielem Projektu Don Bosco. Pracował przez kilkanaście lat u nas, następnie w innych miejscach, a teraz mając przeszło 85 lat, poprosił o dalszą służbę u nas. Anita i inna starsza osoba przybiegają do księdza, obejmują niezdarnie i zaczynają głośno płakać, rozpoznały go. Wielu z nich ma trudności z mową i poruszaniem się. Niektórzy raczkują jak niemowlaki. Każdy chce być w kręgu zainteresowania, więc pokazują swoje malunki, kwiaty, którymi opiekują się i widać na ich twarzach radość i entuzjazm, rzadko ich tu ktoś odwiedza. W końcu spotykamy dwoje wolontariuszy z Argentyny, którzy na kilka miesięcy przyjechali tu, aby pomagać. Czas leci, pora wracać, bo jutro z samego ranka kolejne obowiązki. Nie, tu raczej nie mógłbym służyć, za dużo cierpienia, nie jestem emocjonalnie na to przygotowany. Do zobaczenia kochane dzieciaki.
Wracamy w drogę powrotną w milczeniu. Pewno każdy ze współbraci przeżywa to spotkanie na swój sposób.
ks. Andrzej Borowiec
Santa Cruz, Boliwia