Kiedyś przyszłam do oratorium przed czasem. Dzieci jeszcze nie było więc z animatorami zaczęłam odbijać piłkę do siatki. Nagle okazało się, że umiem i czerpię z tego przyjemność, mimo że oni w sportach są nie do pobicia.
Zaczyna lać. Na placu zostaję ja, William i John. Dzieci i animatorzy chowają się pod daszkiem i oglądają nas. Piach mamy na twarzach, buty w błocie, ubrania na nas wiszą od wody, ale my za wszelką cenę nie pozwalamy, żeby piłka spadła na ziemię, mimo coraz bardziej nietrafnych uderzeń. Latamy ze śmiechem po całym placu za piłką, ślizgając się na błocie. Czułam się… naprawdę wyjątkowo. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się czułam. Kończymy, kiedy pot miesza się z deszczem, a piach już chrupie niemiłosiernie między zębami. Widzę, że widownia jest zachwycona widokiem brudnej, przemoczonej „muzungu”, ale „muzungu” bawiła się jeszcze lepiej.
Innym razem Gilbert przyniósł jakieś dziwne karty i próbował je ze mną rozkminić. Chwilę w nie ‘graliśmy’ kiedy nagle usłyszałam płacz bobasa. Patrzę, a tam mały dzieciak leży na ziemi i płacze sam. Zaczynam go wołać, nie mam jak się wydostać z krzeseł otoczona dziećmi, więc dzieci w trójkę po niego idą i go targają płaczącego do mnie. Biorę go na kolana całego w piachu i pokazuje mu kolorowe karty. Cudownie się czułam, jak z każdą kolejną się uspokajał i coraz bardziej zamiast na karty patrzył zapłakanymi, maślanymi oczkami na mnie. Wtedy wymyśliłam grę dla dzieci naokoło mnie. Ładnie ich usadziłam. Wyjaśniłam na migi na przykładzie bobasa, rozdałam karty. W tej grze uczyłam ich, że trzeba być szybkim i pierwszym, ale że jednocześnie każdy ostatecznie dostanie swoją kartę więc nie trzeba się lać. Bardzo się im spodobało i ze skupieniem kolekcjonowali potrzebne dla nich karty. Bobas cały czas na kolanach, dzielnie trzymał w rączkach karty, które odpadały z gry. Na koniec oratorium odstawiłam bobasa, żeby posprzątać, usiadłam gdzieś na murku na modlitwę, patrzę a bobas chwiejnym krokiem do mnie podchodzi i patrzy się. Biorę go na kolana i tulę. Oratorium się kończy, a ja nie chcę wstawać, bo boję się, że w poniedziałek go już nie będzie.
Na samym początku pobytu w Zambii rozpoczęłam taki projekt ‘przeżywalnik afrykański’ natomiast szybko zdałam sobie sprawę, że nie ma to sensu. Skończyłoby się tak, że siedziałabym godzinami przed ekranem zamiast być TAM. Czuję się jakbym uczyła się życia na nowo. Chłonę świat i ludzi całą sobą. Przemyśleń z każdej interakcji mam wielką ilość, każda myśl ma setki rozgałęzień, a ja staram się spać i jeść wystarczająco dobrze, żeby mój mózg mógł procesować efektywnie i zachowywać to co najcenniejsze i sortować, odrzucać to co niekoniecznie potrzebne dla mnie. Podejmuję kroki wcześniej mi nieznane, wykonuję gesty niewyuczone, zadaję pytania, które nigdy nie przyszłyby mi do głowy. Chcę uczyć się tyle ile wlezie podczas mojego pobytu tutaj. Już uczę się gigantycznie dużo, a przecież dopiero co zaczynam mówić [Bemba]. Codziennie dziękuję za to, gdzie jestem i za to, kiedy tu jestem. Mała Emi wiedziała czego chce i tak oto nas tu przytargała, chwała Jej za to!
Emilia Smagorowicz,
Pracuje w Kazembe, w Zambii