Mwauka bwanji – tak w języku cinyanja mówi się dzień dobry. Witam wszystkich po dość długiej przerwie. Przyznaję, że zebranie się do napisania nowego posta nie przyszło mi łatwo. To wszystko dlatego, że primo grafik mam dość napięty, secundo zauważyłam, że nie potrafię być zwięzła w swoim przekazie, przez co stworzenie każdego nowego wpisu jest dla mnie dość czasochłonne. Na początek pragnę poinformować, że u mnie wszystko w porządku. Wiem, że to takie sztampowe określenie, ale cóż rzec, kiedy właśnie wszystko jest tak jak być powinno. Jestem zdrowa, w dobrym humorze, nie chodzę głodna, nie odczuwam destrukcyjnej tęsknoty za domem i polskim życiem, dzień po dniu realizuje swoją misję.

A ta misja jest bardzo zwyczajna. Dostaję sporo pozytywnych, bardzo budujących wiadomości o tym, że ktoś podziwia to, co robię, że docenia moje poświęcenie i fakt, że porzuciłam coś (swoje życie), by robić inne coś (zmieniać czyjeś życie). Faktycznie może tak to wyglądać z punktu widzenia osoby, która przebywa w Polsce, a nie tutaj w Zambii. Jestem bardzo wdzięczna za wszystkie dobre słowa, bo jest to bardzo budujące i dodające skrzydeł. Spieszę jednak z wyjaśnieniami, że nie do końca jest tak, jak może się wydawać. Moja misja nie zmienia świata, nie niesie za sobą przełomowych następstw, nie ratuje ludzkiego życia czy zdrowia. Nie jestem też odpowiedzialna za budowę domów, szkół, studni czy czegokolwiek innego. Ja nawet nie gotuję dla nikogo więcej poza samą sobą.

Obecność

A jednak jakaś misja ma miejsce. Moja misja to po prostu obecność. To chyba najlepsze określenie. Czym moja obecność się przejawia? Pomagam w szkole, sprawdzam zadania domowe i lekcyjne, czasem przeliteruję jakiemuś zatroskanemu dziecku angielskie słówko, wytłumaczę matematykę, pochwalę za poprawne wykonanie zadania, narysuję i pokoloruję obrazki, które później ozdobią ściany naszej klasy, przepiszę na komputer testy czy po prostu zapytam: How are you?, by w odpowiedzi usłyszeć standardowe Fine and you? Oprócz zadań nauczycielskich staram się także być jak najbliżej dzieciaków z mojej klasy. Z biegiem czasu zyskuję coraz większe ich zaufanie. Każdego dnia co kilka chwil ktoś dosiada się do zajmowanej przeze mnie ławki, by zamienić kilka słów, pożyczyć ołówek czy gumkę.
W oczach i gestach dzieci dostrzegam, że oczekują mojej uwagi, nie tylko tej nauczycielskiej, ale też takiej zwyczajnej, ludzkiej. Poklepanie po plecach, objęcie czy przybicie żółwika wywołuje na ich twarzach szeroki uśmiech, gdyż jest przejawem zainteresowania. Proste, zwyczajne, błahe gesty dla dzieciaków znaczą naprawdę dużo. Widząc ich autentyczną radość, sama odczuwam wewnętrznie, że nie odklepuję swojej roboty, urzędowych ośmiu godzin (w moim przypadku pięciu), ale oprócz wypełniania szkolnych obowiązków, buduję też jakąś relację ze swoimi podopiecznymi. Czynię ich dzień chociaż troszkę lepszym czy weselszym. Laurki, którymi co jakiś czas jestem obdarowywana są chyba wyrazem sympatii i wdzięczności. Dowodzą, że to wzajemne budowanie więzi i znajomości idzie nam całkiem nieźle.

Mama „na niby”

Pozostając w temacie laurek, wczoraj otrzymałam chwytający za serce list od moich „córek”. Zambijskie dziewczynki mają pewną zabawę, która chyba nawet nie nosi jakiejś szczególnej nazwy. Polega ona na tym, że dziewczynka prosi jakąś kobietę/starszą dziewczynę, by została jej play mother, wówczas ona staje się play daughter tejże mamy. Nie wiem do końca jakie są zasady tej zabawy, ale odnoszę wrażenie, że dziewczynki, które nie mają mam, chcą sobie jakkolwiek zrekompensować ten brak i szukają chociaż namiastki macierzyństwa w postaci takiej mamy na niby. Na początku swojego pobytu w City of Hope jedna z młodszych dziewczynek z naszej misji poprosiła mnie, żebym została jej play mother. Zgodziłam się, ku wielkiej jej uciesze. Kilka tygodnie temu o to samo poprosiła mnie uczennica z mojej klasy, jej również nie odmówiłam. Okazało się, że obie moje córki, są jednocześnie moimi uczennicami, gdyż pierwsza z nich także uczęszcza do mojej klasy. Na dzisiejszych zajęciach obydwie zajęły ławkę przede mną i pod koniec dnia wręczyły mi list, w którym zapewnił mnie o swojej miłości. Napisały, że jestem ich skarbem i co najzabawniejsze, zabroniły mi stania się mamą dla kogokolwiek innego. Także chyba na więcej dzieci się nie zanosi. Statystyki i tak mam niezłe – dwie córki w ciągu dwóch miesięcy.

zaneta z dziecmi

Misja szkoła

Ostatnimi czasy do bardziej szumnych zadań szkolnych należało przygotowanie IDcards, czyli identyfikatorów dla uczniów ostatnich klas szkoły podstawowej i średniej, potrzebnych na końcowe egzaminy. Musiałyśmy przygotować ok. 150 takich IDcards. Zadanie było dość kompleksowe, gdyż cała proces przygotowawczy spadł na nas. Od robienia zdjęć portretowych (za tło posłużyło prześcieradło przewieszone przez okienne kraty), przez identyfikowanie uczniów, obrabianie zdjęć, komputerowe tworzenie identyfikatorów, ich wydruk, wycięcie i na końcu laminowanie. Nawet u mnie na maturze nie było takich profesjonalnych identyfikatorów, a tutaj elegancko, każdy uczeń z imienną kartą opatrzoną fotografią, na dodatek w porządnej, plastikowej okładce.

Misja placówka

Tak mniej więcej wygląda moja misja szkoła. Równolegle toczy się druga, misja placówka, czyli życie we wspólnocie z naszymi dziewczętami. Po powrocie ze szkoły spędzamy razem czas zarówno na rozrywce, nauce, rozmowach, jak również przy wspólnych obowiązkach. Każdego powszedniego dnia gromadzimy się na wspólnym różańcu, czasami jest on „chodzony”, czasami standardowo siedzący na zewnątrz lub w kaplicy. Bez względu na postawę podczas modlitwy nie ma dnia, by nie towarzyszyły nam śpiewy. Dziewczyny mają zwyczaj zastępować niektóre dziesiątki różańca śpiewem pieśni, adresowanych do Maryi, które mimo, że już przeze mnie w miarę znane, a raczej osłuchane, wciąż budzą zachwyt.

Misja ja vs drugi człowiek

Wracając do głównego wątku, mając za sobą ponad dwa miesiące obecności w tym miejscu dochodzę do wnioski, że City of Hope doskonale poradziłoby sobie beze mnie. Jak wspomniałam na początku moje działania nie są przełomowe, nie są też nieodzowne dla funkcjonowania placówki. Jedna Żaneta w tę czy we w tę nie robi różnicy, tak jak jedna jaskółka nie czyni wiosny. Dlaczego więc się tutaj znalazłam, po co, w jakim celu? Tego naprawdę sama do końca nie wiem… Wierzę i ufam, odkąd tylko uzyskałam zgodę na wyjazd, że jest w tym jakiś Boży zamysł. Sama z kolei stwierdzam, że misja tak naprawdę jest bardziej dla mnie samej niż dla tych, do których zostałam posłana. Trochę to egoistyczne, ale jak dotąd znajdujące potwierdzenie w rzeczywistości. Jestem przykładem nieidealnego kandydata. Oczywiście nie chodzi o to, aby się samemu biczować i kamienować, tylko o to, że misje pozwalają mi odkrywać siebie i poznawać niestety także te słabsze, czarniejsze strony mojego jestestwa.

Codzienność zambijska, z dala od swoich komfortowych warunków mieszkalnych, prywatności i chyba też pewnego luksusu (w porównaniu do tego, co jest tutaj) uświadamia mi moje wady i słabości. Zupełnie nowym doświadczeniem jest dla mnie mieszkanie z kimś obcym. Wiadomo, Ania już taka obca nie jest, ale chodzi mi o to, że całe swoje dotychczasowe życie spędziłam w domu rodzinnym, w znajomym środowisku, które niczym mnie nie zaskakiwało. Tymczasem przyszło mi współdzielić stosunkowo niewielką przestrzeń mieszkalną z kimś nowym. Wspólne mieszkanie i dzielenie codzienności z drugim człowiekiem niesie, nową dla mnie, naukę. Pokazuje mi moje cechy charakteru, które dobrze byłoby poprawić i być może gdyby nie misje, nie dostrzegłabym pewnych problemów po swojej stronie. Albo może nie tyle nie dostrzegła, bo jednak jakąś tam świadomość siebie mam, ale tutaj znajduję w sobie większe zacięcie do pracy nad sobą i dążenia do przezwyciężania swoich słabostek czy przyzwyczajeń. Czasem odnoszę wrażenie, że trzecim, niemniej istotnym elementem mojej misji jest drugi człowiek, z którym przyszło mi współdzielić misyjną rzeczywistość, dlatego obok misji szkoły oraz misji placówki znajduje się niemniej ważna misja współpartner. Każdy wymiar mojej misji jest wielką lekcją samej siebie, daje do myślenia i skłania do refleksji. Za to wielka Chwała Panu.

zaneta w szkole
Chciałabym bardzo, dzięki doświadczeniom misyjnym, posiąść umiejętność odnajdywania Boga, prawdziwego szczęścia i samej siebie w małych rzeczach i banalnej codzienności. W obdarowywaniu i przyjmowaniu, w smutku i radości, w chłodzie i upale, w mojej trojakiej misji, a zasadniczo w tym co jest moją i co jest Jego wolą, zawsze pamiętając o tym, że wszystko ma swój czas. Amen.

Żaneta Kiliszek,
City of Hope, Zambia