Taka sytuacja: przychodzę wieczorem pomóc naszym dużym dzieciakom w nauce i widzę coś takiego, jak na zdjęciu powyżej.
W Zambii długie przerwy w dostawie prądu to codzienność. Nie ma światła, ale w szkole nadal są zadania. Jak nie zrobią to dostaną w skórę.
Dom nie oferuje często światła, biurka, nawet czasem okna większego niż dłoń, ale jest szóstka rodzeństwa. Rodzice też, bywa że czytać nie potrafią, w lekcjach nie pomogą. Niektórzy wolą, żeby dziecko pomagało w utrzymaniu rodziny. Warunki domowe to słabi kibice naszych młodych. Za to ja jestem jak ciocia z transparentem na trybunach, do której byś się nie przyznał. Trzymam kciuki za nich soo much, żeby mogli się uczyć!!
Za nami pierwszy semestr, kiedy mogli przychodzić na naszą misje się uczyć. Codziennie byli. Do 20:00. Lubię z nimi odrabiać lekcje i tłumaczyć im z angielskiego na angielski notatki, które przepisali z tablicy pod groźbą ciężkiej, nauczycielskiej ręki.
Jest śmiesznie, a i po mozolnej przeprawie “angielsko- bembowej” na twarzach widzę czasem satysfakcje zrozumienia.
Może część z nich nie będzie później od rana siedzieć na targu, pić i zaczepiać dziewczyn. Może ktoś z nich też w końcu uwierzy w siebie, kiedy przestanie ciągle słyszeć o swoich ograniczeniach i nie będzie wstydzić się swoich osiągnięć. Może nie będą już pytać wolontariuszy o rzeczy, na których znają się lepiej, ale nie mają zaufania do swoich umiejętności.
Może, oby.
Barbara Brożek,
Kazembe, Zambia