Ubiegłoroczne święta spędziłam daleko. Daleko od wszystkiego: od domu, rodziców, brata, rodziny, przyjaciół, ale też daleko od polskich tradycji bożonarodzeniowych. Spędziłam je na wolontariacie misyjnym w Zambii, w Mansie.

24 grudnia powitał nas brakiem prądu, co trochę nas zaniepokoiło, gdyż kilka dni wcześniej prądu nie było od rana do godziny 20. A przecież czekało nas gotowanie zamrożonych wczoraj pierogów. Prąd przywrócili stosunkowo szybko, więc to, co chciałyśmy, udało się bez problemu przygotować. Świętowanie Wigilii rozpoczęliśmy od Mszy Świętej, odpowiednik naszej pasterki, tylko pora trochę inna. Eucharystia zaczęła się o 19.00, a poprzedziły ją rozpoczęte godzinę wcześniej jasełka. Msza okraszona śpiewami, bardzo głośną muzyką (co już mnie jakoś specjalnie nie dziwiło) i zamaszystymi tańcami zakończyła się około 21.30. Ciekawym doświadczeniem był pasterkowy outfit. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się iść na wigilijną Msze św. w zwiewnej letniej sukience i sandałach. O 22.00 zasiadłyśmy wraz z siostrami do kolacji. Wspomnę od razu, że towarzystwo było międzynarodowe: polsko–niemiecko–zambijsko–filipińskie. Na uwagę zasługuje również fakt braku postu podczas Wigilii, i to zarówno w ciągu dnia, jak i w trakcie wieczornej wieczerzy. W Zambii wychodzi się z założenia, że skoro jest to radosne święto, to poszczenie pozostaje w sprzeczności z pozytywnym charakterem tego dnia. Toteż na stole wigilijnym pojawiły się: kiełbasa, ser żółty, bułki podobne do naszych grahamek, coś na wzór naszych pierożków, krokiety z mięsem i ciasto. Po posiłku przyszedł czas na prezenty. Co to był za cyrk! Oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Podarunki leżały pod choinką i każdy tanecznym krokiem musiał podejść do drzewka, by wyszukać swój prezent. Następnie, już z prezentem w dłoni wracało się na miejsce, nie zapominając o tanecznych pląsach i wskazywało się kolejnego tanecznego łowcę prezentu. Tańczyli wszyscy, siostry, wolontariusze, bez względu na wiek czy narodowość. Był także czas śpiewania kolęd, my postawiłyśmy na skoczną (czyli tak w zambijskim guście) pastorałkę Gore gwiazda Jezusowi.

Pierwszy dzień świąt nie jest w Zambii jakoś szczególnie celebrowany. Dzieciaki przyszły do nas z zapytaniem, czemu nie jesteśmy w oratorium. Nasza odpowiedź, że przecież są święta, bynajmniej ich nie przekonała, ani tym bardziej nie usatysfakcjonowała. Z kolei jeden z zambijskich księży postanowił tego dnia nadrobić zaległości w ogrodzie i wziął się za sadzenie kwiatków. Co kraj to obyczaj. Trzeba wyzbyć się wszelkich uprzedzeń, europejskiego sposobu myślenia i filtrów kulturowych oraz starać się akceptować tutejszą rzeczywistość taką, jaka jest. Wczesnym popołudniem, w towarzystwie sióstr zjedliśmy bożonarodzeniowy obiad, który był tego dnia okazją do zademonstrowania naszych narodowych potraw. Podczas lunchu pojawiły się na stole wspomniane ruskie pierogi z grzybami jako specjał kuchni polskiej, a także placek w rodzaju pizzy z kawałkami boczku i cebuli przygotowany przez wolontariuszkę z Niemiec.

W Zambii nie ma takiego świątecznego zwyczaju jak w Polsce, że rodzina się zjeżdża, stół ugina się od potraw, a biesiada wokół stołu trwa kilka godzin. Przede wszystkim Zambijczycy, szczególnie ci mniej zamożni to społeczeństwo, które żyje na zewnątrz. Dom to tak naprawdę miejsce, w którym się śpi, w środku nie spędza się wielu godzin. Życie toczy się na zewnątrz, posiłki jada się w środku albo na dworze, ale nie trwa to zbyt długo, może dlatego, że też nie ma aż takiej ilości dań. To, co postawi się na stole (albo na ziemi, bo nie brakuje też takich, którzy jadają na podłodze) dość szybko z niego znika i nie na, po co dłużej siedzieć przy pustej misce. Dlatego też po zjedzeniu posiłku, czy to świątecznego, czy powszedniego wraca się do normalnych zajęć, a życie toczy się swoim standardowym rytmem.

 

Żaneta Kiliszek
Mansa, Zambia