Miało być inaczej. Pomysł na pierwszy wpis w moim blogu był zupełnie inny…ale nie wyszło. I to chyba pierwsza rzecz, której uczę się na misji. Nie obwiniać się za to, że coś nie idzie tak, jak się tego chce. Nie martwić się na zapas, nie dążyć do perfekcji, bo nikt z nas nie jest idealny. Choć jak patrzę na chłopców z Casa don Bosco w Limie, to wydaje mi się, że Oni są idealni. Każdy na swój sposób i każdy inaczej. W swoich radościach, aktywnościach, ale też słabościach, niekiedy w braku ufności i tworzeniu dystansu. Są wyjątkowi.
Mijają dopiero dwa tygodnie od mojego pobytu tutaj, a ja myślę o tych chłopcach nieustannie. Budząc się mam ich przed oczami. Kładąc się spać – myślę, co zrobię z nimi dnia następnego. Casa don Bosco to duży dom, w środku chaotycznej i ruchliwej Limy (choć i ona ma wiele twarzy, o czym napiszę kiedy indziej). Chłopców w domu jest ponad pięćdziesięciu, w wieku 14 – 21 lat. Kim są i jak tutaj się dostają? To chłopcy ulicy często nie mający rodzin. Niekiedy ich pobyt tutaj spowodowany jest trudną sytuacją rodzinną, czy finansową. Dostają się tu w bardzo różny sposób. Jeszcze przed pandemią, Ksiądz zarządzający ośrodkiem często wychodził na ulicę i wyszukiwał pośród sprzedawców słodkich zakąsek kilkunastoletnich chłopców. Będąc na ulicy nie mają żadnej przyszłości. Niejednokrotnie też Księża posługujący w Amazonii dzwonią do Ośrodka i pytają czy mogą przysłać chłopców. Często są to też bracia, lub koledzy chłopaków, którzy tu wcześniej mieszkali.
Każdy dzień zaczynamy o 7.15 wspólną modlitwą i śniadaniem. Następnie część chłopców ma lekcje on-line, a część z nich odrabia prace domowe, uczy się. Pomagam im w lekcjach, kiedy tylko potrafię. Każdą przerwę, czas wolny spędzamy na graniu w ping-ponga, piłkarzyki, bilard. Codziennie chłopcy mają dwie godziny sportu; głównie to piłka nożna, koszykówka. Moi znajomi doskonale wiedzą, że raczej jestem “asportowa”, więc to kolejna okazja do przełamywania swoich blokad i barier. Dziś – po dwóch tygodniach grania – chłopcy powiedzieli, że gram coraz lepiej. Nie wiem już sama komu gra w kosza sprawia więcej radości: im czy mnie. Popołudniami chłopcy znowu wracają do swoich lekcji on-line (pandemia nas nie opuszcza), a wieczorem wspólna kolacja.
Weekendy lubię chyba najbardziej. Sobota jest dniem sprzątania i wtedy ogarniamy cały dom. Mycie podłóg, sprzątanie pokoi, sal lekcyjnych, łazienek. Wszystko razem przy tanecznej muzyce. I to kolejne zaskoczenie, bo muzyki tu nie braknie. W weekendy latynoskie klimaty słychać często, a w tygodniu niejednokrotnie “Chicos” budzeni są muzyką puszczaną przez swoich opiekunów. Chłopcy mają tutaj też kury i kaczki. Codziennie opiekują się nimi; sprzątają, dają im jeść i w tym także im czasem pomagamy. Kilka dni temu urodziły się małe kaczuszki. Dwie przez noc zdechły, więc następnego dnia chłopcy wzięli pozostałe do swoich pokoi, by przetrwały zimno.
Niedziela jest dniem wolnym od nauki. To czas odpoczynku. Chłopcy wtedy dużo czasu spędzają z telefonami w ręku, ale chcemy to nieco zmienić. W niedzielę chłopcy gotują sami i choć codziennie jemy tu ryż, mięso i ziemniaki (!!!), niedzielne obiady są naprawdę smaczne.
Chłopaki mają mnóstwo pytań: “Czy wszyscy w Polsce mają białą skórę? Co czuje Twoja Mama, kiedy Ty jesteś na misji? Czy chcesz zwiedzić Machu Picchu, bo ja nigdy tam nie byłem. Dlaczego nie masz dzieci?” i tysiące innych, zabawnych, zaskakujących i często też smutnych, chwytających za serce pytań. Tak. Chwytają za serce. Moje ograniczenia językowe są widoczne (choć z dnia na dzień jest coraz lepiej), ale chłopaki totalnie nie dają mi tego odczuć. Mają dla mnie wiele cierpliwości, tłumaczą czasem po pięć razy jedno zdanie, a co niektórzy przepraszają za innych, nieco wycofanych, którym ciężko rozmawiać. Wydawałoby się, że chłopcy, którzy w domu nie zaznali miłości, lub wychowali się na ulicy, będą zbuntowaną zgrają młodocianych chłopaków. I na to się nastawiłam, że będę pracować z trudną młodzieżą. I to kolejna lekcja misyjna. Nikogo nie oceniać, bo ludzie i życie potrafi nas zaskakiwać. Chłopcy zaskakują mnie swoją dobrocią, uprzejmością, troskliwością o mnie w każdym momencie (nawet podczas gry w koszykówkę, kiedy wreszcie zdobędę piłkę, chłopaki tworzą “korytarz”, żebym przynajmniej podbiegła do kosza). Zarazem wzruszają mnie ciepłem skrytym w nieporadnie wypowiadanych słowach, czy w dotyku – zwykłym przytuleniu. Chłopaki z dżungli, czy z wysokich Andów wychowywani są raczej surowo, i nie dostali w domu czułości.
Wyjechałam na misję, do wymarzonej Ameryki Południowej, z tą jedną myślą w sercu, by “Przekraczać siebie”. Tzn. “przeć do przodu”, “wychodzić poza granice swoich możliwości”? Na samym początku myślałam, że tak. Ale teraz – będąc tutaj – widzę, czuję i wiem, że wszystko przychodzi “despacio”, czyli “wolniej, powoli”. Małymi krokami “przekraczanie siebie” staje się piękniejsze. Idąc powoli człowiek widzi więcej, docenia więcej. Poznaje swoje blokady, słabości, a zarazem szanse i możliwości. Chłopcy uczą mnie jak cieszyć się każdą chwilą, mając niewiele. Jak to się dzieje, że rozmawiamy ciągle, rozumiemy się, śmiejemy, gramy i po prostu jesteśmy? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie teraz, bo wszystko przychodzi “despacio”…
I za to właśnie dziękuję tutaj każdego dnia. Uczę się miłości pomimo barier, akceptacji swoich ograniczeń i brania tego, co przynosi każdy dzień.
Hasta luego!
Agnieszka Więckiewicz
Lima, Peru