Zapach benzyny, wymieszany ze spalinami i odchodami jest tutaj moją codziennością. Kiedy wychodzę na ulicę do dzieci, dziękuję Bogu, że do tego zapachu nie dochodzi ogromny upał. Jest zima. Jednak w tym samym momencie zdaję sobie sprawę, że ten sam chłód, który dla mnie jest zbawieniem, dla chłopaków w krótkich spodenkach jest przekleństwem. W ostatnim tygodniu temperatury obejmowały maksymalnie 20 stopni i niech Was nie zmyli ta liczba, tutaj odczuwa się ją zupełnie inaczej.

Dla dzieciaków na ulicy jedyną formą ogrzania się jest kanał lub kafejka internetowa. Tych drugich jest tutaj sporo. Bezdomna młodzież potrafi przesiedzieć cały dzień lub nawet noc przed komputerem. Uzależnienie od gier komputerowych nie jest jedynym problemem, bo dostęp do narkotyków jest na wyciągniecie ręki. Nie zaskakują mnie już chłopcy wąchający klej podczas rozmowy, czy informacja, że któryś z nich choruje na gruźlicę lub ma HIV. To jest codzienność dzieci na ulicach Santa Cruz w Boliwii.

Salezjanie starają się pomagać w różny sposób. Jednych trzeba zabrać do lekarza, inny potrzebuje dowodu tożsamości. Poza pomocą doraźną, chłopcy zawsze są mile widziani w Techo (hiszp. dach), mają tam dostęp do opieki medycznej, otrzymują nowe ubrania, jedzenie i wsparcie psychologa. Jednak by tam zostać, nie mogą zażywać narkotyków i mają dostęp do komputera tylko przez jedną godzinę w ciągu dnia. Większość z nich nie decyduje się na zostanie w Techo, często uciekają lub w ogóle tam nie idą.

Po pracy na ulicy zawsze zostaję w ośrodku i bawię się z chłopakami. To chyba jednak złe określenie, bo „chłopaki” pomimo młodego wieku, są w pełni wytatuowani i opowiadają mi o swojej pracy na ulicy (kradzieżach), lub pobytach w więzieniach. Ale nie każdy w Techo kradł, nie każdy spożywał narkotyki, nie każdy jest uzależniony od Internetu. Każdy z nich jest inny i każdy ma swoją historię! Od moich hermanos (hiszp. bracia), bo tak na siebie mówimy, mogę się wiele nauczyć, a co więcej, traktują mnie z pełnym szacunkiem i czuję się przy nich bezpiecznie. Od pierwszych dni przyjęli mnie jak swoją. Chociaż może wkupiłam się w ich łaski nie jedząc mięsa? Zawsze się cieszą, że mogą zjeść moją porcję kurczaka. Odwiedzając ośrodek dla dziewczynek zobaczyłam jak nieśmiało próbowali rozmawiać z dziewczynami, zobaczyłam w nich nastolatków, którymi naprawdę są!

Moja misja zaczęła się z przytupem, ale nic dziwnego, jak trafiłam do ponad 2 milionowego miasta! Wiele rzeczy tutaj zaskakuje. Od papai spadającej z drzewa tuż obok mnie, problemów ze zrozumieniem camba (dialekt w Santa Cruz),  po 18latkę z czwórką dzieci, co nie jest wyjątkiem. Jednak czuję, że właśnie tu miałam trafić! Tu i teraz jest moje miejsce!!!

 

Michalina Karnicka
Santa Cruz, Boliwia