Wyobraź sobie, że ktoś ciągle woła twoje imię. Trzydzieści, czterdzieści razy, czasem non stop. Ba Sylwia, Ba Sylwia, Ba Sylwia… igła, kredki, książka, proszek do prania, podarte spodnie, ból głowy, guz po bójce z kolegą. Jeśli jesteś matką, to dla ciebie nic nowego, chleb powszedni. Dla mnie od początku mojej misji to skok w nieznane, bezsilność i bezradność, z którą muszę się mierzyć. Ale też pojawiające się w sercu uczucie miłości, która pomaga pokonać zmęczenie i niemoc.

 

Nie dowierzam, że czas tak szybko płynie i za niecałe dwa miesiące wsiądę do samolotu do Polski. Nie zobaczę już tych pięknych oczu, uśmiechów, nikt nie będzie pod moim oknem wołał „ciociu Sylwio” aż do momentu, gdy wyjdę z pokoju, nikt nie złapie za rękę, nikt nie wyprowadzi z równowagi, tak jak potrafią to tylko moi chłopcy z Ciloto.

W notatkach, w pierwszym tygodniu mojej misji tutaj, napisałam: „Czuję, że przesiąkam zapachem chłopców. Moje serce też powoli zaczyna nimi przesiąkać. W Polsce ten zapach raczej nie wywoływałby miłych odczuć. Tutaj za przykrym zapachem kryją się osoby. Ich historie. Ich oczy. Ich pragnienie bycia dostrzeżonym, dotkniętym, przytulonym. Człowiek potrzebuje człowieka, by żyć”.

Dziś, po ośmiu miesiącach mogę powiedzieć, że przesiąkłam do reszty i nie wiem, jak będę umiała, żyć bez tego zapachu. Choć nie jest idealnie. Czasem chce się uciec. Czasem nie ma się już siły wstać. Ale coś niesamowitego jest w tym miejscu, w tych chłopcach, co sprawia, że życie po prostu ma sens. I zwykłe mycie naczyń, pieczenie ziemniaków czy gra w piłkę sprawia, że jestem szczęśliwa. Być może jak nigdy wcześniej.

Nasza rodzina się powiększa. W tym tygodniu zamieszkało u nas siedmiu nowych chłopców. Najmłodszy ma 6 lat. Znaleziono go na ulicy. Nie mogę zapomnieć doświadczenia wieczornej wyprawy do miasta w poszukiwaniu chłopców. Widoku budek telefonicznych, w których śpią, zapachu benzyny i kleju, który wdychają. Niespełna 13-, 14-letnie dzieci, od niektórych słyszę, że od 5 lat mieszkają na ulicy. Smutne oczy. I nagle podchodzi do mnie jeden z nich i mówi, że umie „Zdrowaś Maryjo” po polsku. Staję jak wryta. Zaczyna nieskładnie się modlić i choć pamięta tylko początek, to moje serce pęka ze wzruszenia. I myślę siebie, że choć po ludzku sytuacja wydawać się może beznadziejna, to gdzieś tam na dnie serca jest pewność, że Ktoś zajmuje się Swoimi dziećmi. I nigdy ich nie zostawia.

Chłopcy często recytują wiersz, który bardzo lubią. Powtarza się w nim refren: „Street kids, street kids. Everyone calls me street kid. Don’t call me street kid! Can a street be a kid?!” („Uliczne dziecko, uliczne dziecko! Wszyscy nazywają mnie dzieckiem ulicy. Nie nazywajcie mnie tak! Czy ulica może być dzieckiem?”). Porusza mnie to. Każdy z nas ma imię, swoją historię, talenty, pragnienia, godność. Steward, James, Misheck, Robam, Felix… Za każdym imieniem kryje się niewinne dziecko wołające o miłość. O bezpieczny dom, o spokojny sen. Rzeczy, które powinny być przecież prawem, a nie przywilejem.

Przez czas mojej misji pokochałam chłopców jak własne dzieci. I choć ostatnio coraz częściej wbijają szpileczki w moje serce, to wiem, że po powrocie będę pamiętać tylko te dobre chwile, spędzone na wspólnych żartach i uściskach. Zapamiętam, jak mówią, że jestem ich przyjacielem. A to znaczy tak wiele.

Na misji odkryłam, że najmniejsze gesty i codzienna, zwykła praca mają znaczenie, jeśli robi się je z miłością.

Odkryłam, że czas poświęcony drugiemu człowiekowi nigdy nie jest stracony; że czasem wystarczy po prostu być i wysłuchać; że nikt nie jest samotną wyspą i nie żyje tylko dla siebie.

Odkrywam wciąż, że taka, jaka jestem, jestem wystarczająca, nawet jeśli niezbyt dobrze idzie mi gotowanie nshimy…

I co najpiękniejsze, odkryłam, że skoro słaba ja, tak niedoskonale i ułomnie kocham chłopców z Ciloto i byłabym w stanie oddać dla nich wszystko, to o ile razy bardziej musi mnie kochać Bóg? Jakiej miłości i dobra musi chcieć dla mnie, swojego czasem zbuntowanego i niewdzięcznego dziecka. Kocha, mimo że miłość czasem sprawia ból. Jestem Mu ogromnie wdzięczna za to doświadczenie i nie chcę nigdy zapomnieć o Tej Miłości.

Leżę z grypą w łóżku. Próbuję zasnąć, ale pod oknem Andrew urządził sobie właśnie koncert, śpiewa niezrozumiałe dla mnie słowa i gra, uderzając butelką o mur. W sercu czuję znajome ciepełko. Jestem szczęśliwa. Życie nie musi być idealne, żeby było piękne.

Sylwia Deperasińska
Makululu, Zambia