Mimo, że to już końcówka, bycie tu w Kazembe coraz bardziej pokazuje mi pozytywne strony tego miejsca. Kiedy idę do pracy, to każdy z uśmiechem mnie wita, pyta jak się mam. Jest jakaś radość, są żarty z codzienności, w której przyszło nam pracować – to miłe, dużo bardziej niż na początku.

Początkowo był stres, jakieś oczekiwania – poznaje się ekipę ludzi, z którą trzeba współpracować, pokierować, żeby zrealizować wyznaczone zadania. A teraz pytam – co słychać i naprawdę wiem, o czym rozmawiamy. Znam życiorysy tych ludzi, ich rodziny, relacje.

Ostatnio zajmowaliśmy się wykończeniem domku wolontariuszy, położyliśmy listwy przypodłogowe, domalowaliśmy ściany i sufity, montowaliśmy drzwi, wnieśliśmy meble. Elektrykę i wiatraki na suficie zamontował Mohad. Woda jest podłączona, a rurociągi szczelne, wnosimy już sprzęty AGD.

Byłem też w wiosce obok, w Lufubu, u księdza Waldka, który doceniając moją pracę, poprosił o pomoc przy glazurze w kuchni. Zawsze gdy był u nas, podpytywał, kiedy będę miał czas, żeby go odwiedzić, więc w pierwszej wolnej chwili pojechałem do niego i ułożyłem płytki w kuchni nad zlewem.

W naszej domowej wspólnocie też klimat jest już zupełnie swobodny. Przy zmywaniu naczyń często jest wesoło, mój zambijski kolega – kleryk puszcza piosenki ABBY, a ja – Cugowskiego i często w rytmach „Wszyscy święci balują w Niebie…” sprzątamy kuchnię.

Rozmawiamy ze sobą miksem języków angielski-bemba. Fajne jest to, że uczę się języka, który już w żadnym innym miejscu w życiu nie będzie mi potrzebny. Ale uczysz się, bo wiesz, że jeśli powiesz do mieszkańców wioski jakieś słówko w ich języku, to sprawi im to ogromną radość.

Co przynosi mi najwięcej trudności? Inne realia niż w Europie – płytki mają być położone równo i bez przeskoków w żadnym z pokoi, a okazuje się, że przy posadzce jest 8 cm różnicy poziomu, z jednego do drugiego pomieszczenia. Trzeba się nagłówkować, jak to zrobić, żeby to wszystko miało ręce i nogi.

Po skończonej pracy siadam na fotelu, chwytam zimną „colkę” i  zastanawiam się, jak to udało się zrobić 😊 A potem kolejnego dnia znów wstaję, robię i potem znowu – zastanawiam się, jakim cudem to się udało. I codziennie Pan Bóg zaskakuje mnie w taki sposób.

Same przygotowania do świąt Wielkanocnych są raczej trudne, bo nie rozumiem języka, więc ciężko mi głębiej wejść w to, co słyszę w Kościele. Skupiam się na tym, by przyjmować Pana Jezusa i być z ludźmi. Nikt tu jajek nie maluje, nikt nie biegnie ze święconką do Kościoła.

Niedziela Palmowa… Palmy są prawdziwe, zerwane prosto z drzewa. Im większe, tym lepsze. Duża procesja, wszyscy radośnie idą przez wioskę, dzieciaki się uśmiechają. Ksiądz zabrał mnie na outstations, pod koniec Mszy opowiadał ludziom o mnie, że kończę swój 3-miesieczny wolontariat.  Że pracowałem dla parafii, przyspieszyłem proces budowy domku dla wolontariuszy, przydałem się w wielu bieżących sprawach.  Otrzymałem wielkie oklaski za swoją pracę od ludzi, którzy mogłoby się wydawać, nie mają z tym nic wspólnego. Byli jednak bardzo wdzięczni, mimo że to nie im bezpośrednio pomogłem.

Tak sobie żartuję, że najbardziej będzie brakowało mi zimnej „colki” po skończonym dniu pracy, gdy siadam w wygodnym fotelu i mogę wreszcie odpocząć, ale w głębi duszy wiem, że jest to tylko przenośnia do tej rzeczywistości, w której głowa odpoczywa. Misje są jak warsztaty ze społeczeństwa, z bycia z drugim człowiekiem. Codzienność tak mnie zaskakuje, że moja głowa wchodzi na inny poziom, mam coraz więcej nowych pomysłów.

To był piękny czas doceniania ludzi, zauważenia ich i zrozumienia, dlaczego żyją w taki sposób. Dzięki temu doświadczeniu mam w sobie dużo więcej cierpliwości i wdzięczności. Czuję, że zrobiłem coś dobrego, tylko w innej dziedzinie. Pan Bóg pokazał mi, że niekoniecznie pracą z dziećmi zmienię tu cokolwiek, bo do oratorium chodziłem zdecydowanie mniej, ale swoją obecnością na budowie czuję, że odpracowałem to, do czego zostałem posłany.

Nie nastawiam się myślami na to, że coś tracę, bo nie wykluczam tego, że być może kiedyś tu wrócę. Zyskałem tu na miejscu przyjaciela, z którym przyszło mi dzielić codzienność i dom, a także wspólnotę i wspaniałe relacje. Misjonarz, u którego się zatrzymaliśmy pokazał mi świat, w którym dostrzegłem nowe możliwości i docenił on moją pracę. Pomógł odnaleźć się w tym świecie, zrozumieć go i zachwycić się nim. Fajnie, że mój talent i fach, który zdobyłem w Polsce mogłem wykorzystać na drugim końcu świata.

Miłosz Daniłowicz,
Kazembe, Zambia