Michał spędził kilka miesięcy w Santa Cruz w Boliwii, gdzie pomagał w ośrodku dla chłopców ulicy. Choć praca bywała wymagająca i pełna niespodzianek, każdy dzień przynosił mu radość. Przeczytajcie jego wspomnienia:
No i już po misji… Strasznie szybko zleciał ten czas, a szkoda, bo chętnie bym tam został jeszcze parę… miesięcy. Wyjazd ten udowodnił mi, że w sumie to jednak lubię pracę z dziećmi. Praca ta, zwłaszcza na początku, wydaje się dość trudna i w istocie jest w tym sporo prawdy. Ogarnięcie takiej gromadki, z której każde dziecko coś od ciebie chce i wszystkie mówią do ciebie jednocześnie (i to jeszcze swoim hiszpańskopodobnym slangiem) to nie jest łatwe zadanie.
Dodatkowo dzieci mają czasem niesamowitą zdolność wysysania z ciebie energii (to pewnie stąd jej tyle później mają), także po takim dniu pracy często człowiek pada na łóżko zmęczony. Ale szczęśliwy. Szczęśliwy, że udało mu się rozdać trochę uśmiechu i że często był to uśmiech odwzajemniony. Szczęśliwy, że udało mu się ulżyć nieco wychowawcom, których praca często nie ogranicza się tylko do jednego ośrodka. Szczęśliwy, że udało mu się nauczyć czegoś innych (począwszy od tłumaczenia zasad gier karcianych, poprzez wyjaśnianie jak się stroi harfę, a skończywszy na metodach nakładania masy szpachlowej na ścianę). Szczęśliwy, że mógł poczuć się częścią tej społeczności, z pozoru trochę innej, ale w gruncie rzeczy tak jednak podobnej do tego co znane.
Szczęśliwy, że mimo, iż nie dzieje się nic wielkiego, mógł zauważać Bożą obecność we wszystkich drobnych rzeczach, spotkaniach i “przypadkowych” zbiegach okoliczności.
I tak już mija to życie na misji. Z jednej strony nie wiesz co przyniesie kolejny dzień. A z drugiej wiesz, że na pewno przyniesie radość. I tego się trzymasz. Charakter twojego pobytu, powierzane zadania, relacje z innymi i różne spostrzeżenia zmieniają się w czasie trwania misji. Ale ta jedna rzecz pozostaje stała. I to jest piękne.
Michał Niciński
pracował na misji w Santa Cruz w Boliwii





