Praca w Kazachstanie bardzo różniła się od tego co wyobrażałam sobie podczas przygotowań w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym. Jednym z zadań na naszej misji było żywe świadectwo wiary w Boga.
Moim miejscem docelowym była parafia pw. Św. Teresy od Dzieciątka Jezus w Pavlodarze. Jest to około 300-tysięczne miasto. Misjonarze, Mariusz Stawarz i Jan Radoń zabierali nas na msze święte do różnych miejscowości. Z tego miejsca przemierzając kilkadziesiąt, a nawet kilkaset kilometrów dziennie księża docierają do wiernych z sakramentami. Ciężko uwierzyć w to, jak wyglądają tam msze święte, dopóki się tego nie zobaczy.
Skromne mieszkania, w których jedno z pomieszczeń zaadaptowane jest na kaplicę – to lepsza wersja kościoła domowego. W takich miejscach jest Tabernakulum, wierni mają możliwość przyjść i pobyć z Jezusem w adoracji. W innych wypadkach, tuż przed wizytą księdza, sprząta się największy pokój w domu, stół nakrywa białym obrusem, na środku stawia krzyż i świece. W taki sposób powstaje ołtarz. Rodzina zbiera się dookoła, aby uczestniczy we Eucharystii.
Cudownie to brzmi, można pomyśleć, że ludzie tak bardzo chcą być z Bogiem. Step szeroki, wszędzie daleko, więc cóż dziwnego że powstają domowe kościoły? A jednak… statystycznie w Kazachstanie katolików jest niecałe 3%, na niedzielną mszę świętą do kościoła w mieście przychodziło około 20-30 osób. W kościołach domowych gromadziło się kilka pań. Serce bolało patrzeć na to, jak na spotkanie z Jezusem przychodzi jedna czy dwie osoby. Po kilku wizytach w tych miejscach, nasunęła mi się myśl, że to syzyfowa praca misjonarzy, która ma jednak sens. Ludzie czekają na to spotkanie, czekają na możliwość spowiedzi i przyjęcia Jezusa w Komunii.
Bardzo cieszyli się że my – wolontariuszki – jesteśmy z nimi. Opowiadali nam swoje smutne historie, swoje przeżycia. I czasem wystarczył tylko uśmiech, aby dostrzegli dobro w drugim człowieku. I przy każdej wizycie, podczas spotkań, podczas ich opowiadań, mimo że często niewyraźnych, albo starganych historią zsyłek radzieckich, mimo że oczy szkliły się od łez, to widać było w nich radość.
Historia każdego człowieka, którego spotkałam na stepie mogłaby być oddzielnym tematem artykułu, ale jedno łączy wszystkich. W tych relacjach łatwo dostrzegłam jakim błogosławieństwem byliśmy dla siebie nawzajem.
Renata Wasilewska
pracowała na misji w Kazachstanie