Od kilku dni zastanawiałam się, jak mogę opisać summer camp. Jak ująć całą tę radość, podekscytowanie i zmęczenie w kilku słowach. Usłyszałam ostatnio pytanie, czy ja też czegoś tutaj nauczyłam się, więc może napiszę właśnie o tym.

Nauczyłam się radości z najmniejszych rzeczy. Z tańczenia każdego dnia 10 razy do tej samej piosenki, z uderzania patykiem w wiadro na zajęciach muzycznych, z posiłków jedzonych z dziećmi w pełnym słońcu, ze wspólnego mycia rąk przed lunchem, z chlapania w siebie wodą, z uczestniczenia w zawodach, w których nie mam najmniejszych szans na wygraną, z grania na nienastrojonej gitarze, z malowania farbami, z rysowania patykiem po ziemi. Radości na summer camp nam nie brakowało. I to radości takiej pełnej, którą chce się wykrzyczeć, wyśpiewać, wytańczyć. Takiej, którą wręcz trzeba dzielić się z innymi. Mam nadzieję, że zabiorę część tej radości do Polski.

Nauczyłam się też współpracy. Przez pierwszy tydzień summer camp prowadziłam razem z Helen i Paulem zajęcia muzyczne. On – 18-letni zbuntowany chłopak z zambijską mentalnością stanowczego mężczyzny, ja – biała kobieta, uparta i chcąca zrobić wszystko idealnie. I była z nami jeszcze Helen – nieśmiała 16-latka. To była mieszanka wybuchowa i przez pierwsze dni myślałam, że to najgorsze połączenie z możliwych. Trudno mi było zaakceptować, że dzieci bardziej słuchają Paula tylko dlatego, że jest mężczyzną. Trudno mi było patrzeć, jak Helen próbuje wypracować sobie autorytet. Trudno mi było radzić sobie z moją złością i frustracją, kiedy zamiast trzech zaplanowanych piosenek zrobiliśmy jedną i to nieidealnie. Ale z czasem zaczęliśmy się docierać. Przestałam wszystko kontrolować i w każdym momencie pokazywać Paulowi, że jestem niezależną kobietą. Więc pod koniec pierwszego tygodnia zdecydowaliśmy, że zostajemy w drużynie do końca summer camp. I kiedy ostatniego dnia dzieciaki szturmowały biuro w poszukiwaniu figurek z masy solnej, a Paul powiedział, że będzie moim ochroniarzem i pomoże mi je rozdać, to czułam tylko wdzięczność. Że nie jestem w tym sama, a to, że zrobimy coś razem, nie oznacza mojej słabości, tylko to, że mam realne wsparcie.

Na zajęciach artystycznych nauczyłam się, że kubek niekapek nie kapie tylko dopóki się go nie przewróci, że papierek od butelki jest cudowną zabawką, a butelka to już w ogóle. Nauczyłam się jeść rękami i nie brudzić wszystkiego wokół, nauczyłam się łagodzenia konfliktów i proszenia o pomoc.

A dzieciaki? Nauczyły się śpiewania w głosach i słuchania siebie nawzajem, wreszcie dobrze poznały zasady gry w siatkówkę, miały możliwość malowania farbami, rysowania, robienia bransoletek i różańców. Jedna z wolontariuszek poprowadziła warsztaty teatralne. Ktoś inny nauczył dzieci grać w badmintona. No i najważniejsze – każdego dnia dzieci dostały ciepłe śniadanie i lunch.

Ja nauczyłam się też odpuszczania. Zrobienie czegoś na 80% też jest okej. Dla dzieci nie jest ważne, jak coś wygląda albo brzmi. Ważne jest dla nich to, żebym była z nimi i cieszyła się z tego, co robię, a nie stroiła 10 raz gitarę, bo ktoś znowu się do niej dorwał. Moja obecność jest dla nich najważniejsza, pomimo tego, że jestem nieidealna. I kiedy jeszcze raz myślę o pytaniu, czego się tu nauczyłam, to odpowiedź jest dla mnie prosta. Każdego dnia tutaj uczę się kochać.

Barbara Wiśniewska
Kazembe, Zambia