Mijały lata, ale nie mijały te same pragnienia. Życie toczyło się swoim rytmem, a serce powoli dojrzewało do tej jednej decyzji. W końcu zapadła. Ta ostateczna. Teraz albo nigdy. Wygooglowałam Salezjański Ośrodek Misyjny, enter.
O ile rzucanie wszystkiego i wyjazd w Bieszczady jest prosty jak strzała, o tyle misyjna przygoda do takich już nie należy. Cofnijmy się 9 lat wstecz. Wtedy wszystko się zaczęło… Pierwsze kroki skierowałam do Wolontariatu Misyjnego Salvator. Perypetie zdrowotne utrudniły mi jednak docieranie na spotkania regionalne, więc uprzejmie przeprosiłam i się wycofałam.
Od zawsze związana byłam z różnymi wspólnotami. Po zakończeniu formacji oazowej szukałam swojego miejsca w Kościele. Aktywnie udzielałam się przy różnych akcjach kapucynów i zupełnie przypadkiem zaangażowałam się w zbiórki na rzecz ich misji oraz wszystko, co sprawiało, że przestałam nazywać powołanie przypadkiem. Bracia opowiadali mi o pracy misyjnej, wyzwaniach i błogosławieństwach, a ja chłonęłam temat jak gąbka. Im bardziej czułam, że to TO, tym większe przerażenie widziałam w oczach bliskich. Rozum kalkulował między „za” a „przeciw” i skutecznie terroryzował serce. Zamknęłam temat na jakiś czas, a przynajmniej tak mi się wydawało. Oczywiście nie przestałam działać blisko kapucyńskich misji, ale też nie podjęłam żadnej decyzji odnośnie do wolontariatu misyjnego dla osób świeckich. Stała, dobra praca w moim małym mieście dodatkowo posadziła mnie na ziemi.
W 2020 roku wszystko było inne. Moje serce również. Zaczęło kierować się ponownie w stronę misji. Znów Salvator. Na pierwsze spotkanie miałam pojechać w marcu. Tak, tym pandemicznym marcu. Dwutygodniowa kwarantanna, która przerodziła się w trwającą do dziś wielką niewiadomą, wstrzymała wszystko. Znów twarde lądowanie? Otóż tym razem już nie wylądowałam.
Nie potrafię powiedzieć, jak trafiłam na stronę Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego, ale kiedy już trafiłam, wiedziałam – to będzie to! Link do strony SOM-u był najczęściej wybieraną stroną w mojej przeglądarce. Czytałam, screenowałam, wertowałam, przeglądałam, ponownie czytałam i ponownie screenowałam. Czekać jednak musiałam do rozpoczęcia nowego roku formacyjnego. W międzyczasie podzieliłam się swoimi planami z najbliższymi i o dziwo, nie było żadnego sprzeciwu, ale ogrom wsparcia. Cud nad Krzną!
W sierpniu wyruszyłam na rowerową pielgrzymkę na Jasną Górę. Tam utwierdziłam się w przekonaniu, że w moim życiu zaczyna dziać się coś pięknego. Ba! Na pielgrzymce odnalazłam bratnią duszę. Serce Agi, podobnie jak moje kierowało się ku misjom, co wypłynęło zupełnym (nie)przypadkiem podczas jednego z upalnych obiadowych odpoczynków w cieniu drzew. O ile do tej pory byłyśmy po prostu koleżankami, o tyle teraz połączyło nas wspólne pragnienie wolontariatu misyjnego.
Dziś, jestem już niemal po rocznej formacji. Przeszłam testy i uzyskałam zgodę na wyjazd. Chociaż droga była trudna, kręta i pełna wątpliwości, wiem, że to moja jedyna droga. Z wielką radością i pokojem w sercu czekam na wylot. Wszystkie obawy odeszły, kiedy w pełni zaufałam, że Bóg zadba o każdy szczegół. Otrzymałam wsparcie nie tylko w najbliższych, ale również w pracodawcy. Dostałam więcej, niż oczekiwałam. Czy to już manna z nieba?
Wiem, że w życiu nie ma przypadków. Wszystko ma swój sens i czas. To niesamowite, jaki ogrom cierpliwości ma do mnie Pan Bóg, który czekał, aż odpowiem na Jego zaproszenie i podejmę decyzję. „Nie bój się, robaczku Jakubie, nieboraku Izraelu! Ja cię wspomagam.” To musi być miłość.
Katarzyna Polubiec