To będzie historia o nieśmiałym pragnieniu. Marzeniu dziecka bujającego gdzieś wysoko w obłokach. Dziecka, które przekonało się, że jednak da się stąpać po chmurach.

Żyła sobie mała dziewczynka. Miała może niespełna osiem lat, gdy podczas zwykłego, jak mogłoby się wydawać, dnia w szkole, zetknęła się po raz pierwszy ze słowem „misje”. Nie rozumiała wtedy jeszcze, jaką treść ono za sobą niesie. Co to właściwie znaczy? Co może kryć się pod tym enigmatycznym pojęciem? Pojawiła się w niej jednak drobna iskierka, od której miał się kiedyś rozpalić wielki płomień.

Opowieści sióstr misjonarek z Kamerunu docierały do niej dosyć regularnie ze względu na stałe wsparcie udzielane im przez gdańską szkołę. Dziewczynka czytała listy od sióstr i ich podopiecznych. Przeglądała zdjęcia z podziękowaniami od dzieci – takich samych jak ona, a zarazem tak od niej odmiennych. Zauważyła, że to co ich tak naprawdę różni to nie kolor skóry, tradycje czy zwyczaje, ale to, w jaki sposób przeżywają one swoją radość z posiadania. Widziała szczęście wymalowane w ich oczach na widok zwykłych zeszytów i ołówków, które przebyły tak długą drogę z jednego kontynentu na drugi. Rówieśnicy po drugiej stronie świata stali się jej bardzo bliscy, chociaż nigdy nie miała szansy ich poznać. Skrycie marzyła, by kiedyś móc odkryć sekret tak prostej i nieuchwytnej wdzięczności.

Fascynacja światem i chęć poznania wielości jego barw i odcieni nasilał się wraz z wiekiem. Dziecięca ciekawość nigdy nie znikła, puszczała korzenie w najrozmaitszych miejscach i rozwijała swoje pędy tam, gdzie poniosła ją przygoda. Jako nastolatka uczestniczyła w wielu prelekcjach misjonarzy i wolontariuszy misyjnych. Uwielbiała słuchać ich historii, które otwierały jej umysł, pomagały dostrzec wcześniej niedostępne dla niej niuanse. Z czasem, wyobrażenie niewinnego piękna i prostoty Afryki, zaczęło się zmieniać. Idylliczny obraz uśmiechniętych maluchów zyskał nowy wymiar. Zatopiona w świecie książek, głównie tych przygodowych opowiadających o dalekich wojażach, dziewczyna odkryła także to smutne oblicze Czarnego Lądu. Jej umysł zaprzątały problemy tamtejszych ludów nękanych przez kolonizatorów. Powoli rozumiała, że znajoma jej cywilizacja, nie jest wcale jedyną właściwą; że ludzie mogą się od siebie różnić, myśleć w inny sposób i mieć odmienne priorytety.

Kiedyś dostała na urodziny od babci obraz z jakiegoś starego antykwariatu pełnego zapomnianych przez wszystkich bibelotów. Przedstawiał on maleńką afrykańską wioskę, domy zbudowane z gliny, dachy utkane z ususzonych liści. Rdzenna ludność uwieczniona została w jej codziennych obowiązkach. Kładąc się do łóżka, często patrzyła na tę scenę i zastanawiała się, czy będzie jej kiedyś dane zobaczyć to wszystko w rzeczywistości.

Im była starsza, tym więcej spotykała wolontariuszy misyjnych, którzy pokazywali jej z czym wiąże się taki wyjazd, jakie są jego uroki, ale też te ciemne strony, o których nikt zazwyczaj nie mówi. Rozmyty dotąd obraz misji, przybierał kształtów, stawał się wielowymiarowy, a przez to coraz bardziej autentyczny. W pewnym momencie zorientowała się, że już nie jest małą dziewczynką, lecz młodą kobietą, która może decydować czemu chce poświęcić swoje życie. Do tego wielokrotnie przekonywała się, iż wielu wyjeżdżających na misje jest właściwie niewiele starszych od niej, a to znaczy, że spełnienie ukrytego pragnienia wcale nie jest poza jej zasięgiem. Podjęła decyzję i zaczęła poszukiwania.

Takim oto sposobem znalazła się na formacji w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym, gdzie otrzymała więcej, niż mogła się tego spodziewać. Zrozumiała, że sama świata nie zbawi i nikt też od niej tego nie wymaga, ale może być jednym z małych elementów większego Bożego dzieła. Zrozumiała, że to nie wyjazd jest najważniejszy, tylko czas formacji; że właściwie to wcale nie wie, czy pojedzie, ale mimo to będzie szczęśliwa, jeśli tylko zaufa Bogu i odda mu całą kontrolę. Wszystko zależy od tego, czy rzeczywiście takie jest jej powołanie.

A Bóg odpowiedział jej „Tak”. Słowa: „Nie wyście mnie wybrali, ale ja was wybrałem, abyście szli i owoc przynosili” stały się jej drogowskazem.

Teraz młoda, dorosła już kobieta stoi u progu swojej misji. Kobieta, która prawie nauczyła się chodzić po chmurach, wierzyć w to, że jeśli jej marzenia są zgodne z Bożą wolą, to z Jego pomocą nie ma nic niemożliwego. Chociaż gdzieś tam w środku czai się lęk, to wie, że cokolwiek się wydarzy, będzie dobrze. Może nie zawsze będzie łatwo, ale będzie dobrze.

W tym momencie już nic nie oczekuje. Chce się nauczyć prawdziwej pokory, przyjmowania życia takim, jakim jest. Chce być dla innych, służyć im swoją otwartością i obecnością.

To ja, Ewa, u progu mojej misji. To w moim sercu płonie ogień niedający się ugasić.

W moim sercu bije Afryka.

 

Ewa Dardzińska
wolontariuszka misyjna

 

 

 

Marta Hnat
Wolontariuszka misyjna