Pod koniec kwietnia udaliśmy się na spotkanie wszystkich wolontariuszy salezjańskich, przebywających aktualnie w Zambii. W skład wchodziła Polska – my dwie i Monika z Olą (ta sama formacja SOM), Czechy – Ondrej i małżeństwo: Ana z Janem, Malawi – Mangena, Szwecja – Hannes i koordynator – ksiądz Kris, Zambijczyk.
Przyjechaliśmy do Chingoli, mojej pierwotnej placówki, na której trzy lata temu spędziłam trochę czasu – miejscu, dzięki któremu wszystko się zaczęło. Oprócz oczywistych wzruszeń spowodowanych „powrotem do zambijskiego domu” opartych już od pierwszych minut na silnych emocjach (zaraz po przywitaniu z ks. Leszkiem i br. Josephem weszłam do domu i rozpłakałam się jak małe dziecko. Na tyle mocno, że musiałam schować się w ramionach Moni, bo aż mi było głupio) średnio raz dziennie dochodziły do mnie kolejne powody do wzruszeń. Przede wszystkim ukochane twarze przybywające z różnych części miasta (a czasem nawet spoza) tylko po to, żeby się zobaczyć po takim czasie! Ale również rozwój placówki i plany, które pomału są realizowane i będą jeszcze kontynuowane – to rzuciło mnie na kolana. Wiele rzeczy już się zmieniło i kilka miejsc było nie do poznania. Szkoła kompletnie wyremontowana, z dobudowaną drugą częścią i kolejnymi w drodze, pięknie zorganizowana przestrzeń za oratorium wraz z nowym boiskiem do kosza, nowiuteńka kaplica (choć do starej miałam większy sentyment) robiąca spore wrażenie, a na deser nasza stołówka, którą wtedy remontowaliśmy, z wizerunkiem Jezusa. To wszystko spowodowało lawinę wspaniałych i pięknych wspomnień, więc chodziłam po Don Bosco ze łzami szczęścia w oczach.
Najbardziej jednak rozczuliła mnie troska ks. Leszka, który w kółko dopytywał czy mogę zostać z nimi na zawsze i opowiadał innym o tym, jak to było trzy lata temu. Każdy, kogo znałam, rzucał w moją stronę „Welcome Home, Juliett” a ja naprawdę czułam się jak u siebie.
Pod kątem integracji jednak tej wyjazd wygrał wszystkie poprzednie wydarzenia. Stworzyliśmy międzynarodową grupę „nie do zdarcia” i każdy z nas, mimo napiętego grafiku, dzielenia się doświadczeniami, konferencji i innych punktów programu poczuł, jak psychika odpoczywa.
Ostatnim punktem był wyjazd do prowincji Luapula (tej naszej – Mansy, najbiedniejszej w całej Zambii), która skrywa mnóstwo piękna przyrody. Pozostali wolontariusze mieli po odwiedzinach u nas wybrać się jeszcze do Lufubu i Kazembe, a potem wrócić już do swoich miejsc. My z Asią docelowo miałyśmy pozostać u siebie, bo miejsca, do których się wybierali były nam znane. Oczywistą zmianą planu było to, że po takiej integracji pojechałyśmy razem z nimi, a tam – polska majówka! U zaprzyjaźnionego ks. Jacka zorganizowaliśmy iście polskiego majówkowego grilla, a wieczorem przy dźwiękach gitary rozbrzmiały nawet pieśni patriotyczne.
Ostatnią atrakcją, już w drodze powrotnej, był wodospad Ntumbachushi Falls, ale o tym w kolejnym poście.
Piękny, piękny czas. Dzięki Bogu.
Julia Walach
Mansa, Zambia