–Właśnie dostałam życzenia na dzień matki – oznajmiłam, znajdując się w stanie, który można nazwać jedynie ciężkim szokiem.
– Gratulacje!
I wtedy poczułam wewnętrzne rozdarcie. Nie byłam pewna, czy powinnam się cieszyć. Bardzo trudno jest wyważyć bliskość relacji podczas pracy z dziećmi i młodzieżą. Prawie każdy z 60 chłopców z Casa Acogida de Don Bosco w Limie, przeżył pierwsze rozstanie z wolontariuszem. Wolontariuszem, który zaprzyjaźnił się z nim, otworzył przed nim swoje serce, stworzył mu namiastkę rodziny, po czym – wyjechał. Za każdym razem, kiedy opuszcza Cię przyjaciel – stajesz się mniej ufny w stosunku do następnego.
Pojechałam do Peru na 3 miesiące – minimalny czas, jaki można moim zdaniem zainwestować w wyjazd, którego celem jest WSPÓŁPRACA z lokalną społecznością (w szczególności z dziećmi, ale nie tylko, bo chodzi głównie o nawiązywanie bliskich relacji) i jednocześnie nie dołożyć cegiełki do wyrządzania krzywdy tzw. wolonturyzmem (czyli zorganizowanym wyjazdem do kraju, zwykle rozwijającego się, łączącym wypoczynek i zwiedzanie z nieodpłatną pracą na rzecz lokalnej społeczności).
Dlaczego napisałam zainwestować?
Bo najczęściej to nam, wolontariuszom wyjazd przynosi najwięcej dobra, (refleksji, doświadczeń, satysfakcji, odkrycia samego siebie, a nawet zbudowania poczucia własnej wartości). I nie jest to tylko popularny slogan. Po prostu wyjazd bez odpowiedniego przygotowania może przynieść więcej szkód niż pożytku. Szacuje się, że w Kambodży 80% dzieci w sierocińcach wcale nie jest sierotami[1]. W Indiach natomiast działają mafie, które okaleczają dzieci, aby wzbudziły w wolontariuszu więcej współczucia, a ten niczego nieświadomy – przyjechał przecież przez 2 tygodnie nauczyć dzieci angielskiego i nigdy więcej się tam nie pojawi – opróżnia kieszenie.
Brutalne? – Owszem.
Co zatem robić? POMAGAĆ MĄDRZE. Odpowiednim ludziom, w odpowiedni sposób i przede wszystkim z wiarygodnymi organizacjami. Takimi które wiedzą, że nie wspierają zła i własnych portfeli, ale prawdziwe dobro. I choć misjonarze nie mają monopolu na świadczenie odpowiedzialnej pomocy, to zachęcam, żeby to im przyjrzeć się w pierwszej kolejności.
Międzynarodowy Wolontariat Don Bosco to organizacja, która od wielu lat prowadzi przygotowania dla wolontariuszy misyjnych. Trwają one 10 miesięcy i obejmują zagadnienia z psychologii, pierwszej pomocy, kultury, pedagogiki, ale przede wszystkim uczą, że MIŁOŚĆ TO TAKŻE ODPOWIEDZIALNOŚĆ!
I nie zrozumcie mnie źle! Nie wstydzę się tego, że będąc na misjach zobaczyłam Machu Picchu lub dżunglę. Uwielbiam podróżować i uważam, że zwiedzanie jest potrzebne do większego zrozumienia kultury, w jaką jesteśmy podczas wolontariatu zanurzeni. Jednak podróżnicze doznania, takie jak nowe smaki, zachwycająca przyroda, tajemnicza muzyka i tańce, nie mogą przysłonić nam prawdziwego celu jakim jest człowiek. Cel sam w sobie.
Moich celów było 61. Chłopcy z Casa Acogida de Don Bosco w Limie to młodzi ludzie z całego Peru. Od dzikiej dżungli, przez dumne Andy, aż do słonecznego wybrzeża. Historia każdego była odmienna, w większości bardzo trudna ze względu na ubóstwo lub problemy rodzinne i zdrowotne. Pragnęłam dotrzeć do nich tak, jak dociera się do mnie – poprzez sztukę. Pomimo moich trudności językowych, chłopcy nauczyli się komunikować emocje, jak również zaczęli otwierać się przede mną i przed sobą nawzajem. Budowaliśmy relacje podczas lekcji gitary, pianina i śpiewu. I choć systematyczność, punktualność i spolegliwość czasami nie była ich mocną stroną, to w przeciągu trzech miesięcy udało się nam wypracować pewien system pracy, który zaowocował niespodziewanym dla mnie wybuchem kreatywności i pracowitości (przygotowaliśmy wspólnie 4 spektakle teatralne, a codziennie na indywidualne zajęcia z muzyki przychodziło do mnie od 5 do 9 uczniów). Bardzo chciałam zainspirować moich peruwiańskich braci do spojrzenia na kogoś czyimiś oczami, jak robią to aktorzy. Próbowałam sprowokować ich do szukania własnej drogi; do podążania nią i samodzielnego konstruowania wędek w świecie, którym zbyt często dostają rybę, a jeszcze częściej – nic.
Oczywiście – nie wszystko wyszło idealnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiedza przekazana przeze mnie podczas wspólnego odrabiania zadań z matematyki, znikała równie szybko co kolacja z talerzy. Albo, że niektórzy chłopcy, z którymi udało mi się zaprzyjaźnić, nie odzywają się do mnie zbyt często, bo próbują odżałować stratę… Choć dawałam z siebie 100%, zrobiłam też kilka błędów. Wszyscy jesteśmy ludźmi.
Dlatego jeśli zastanawiasz się jak dobrze i mądrze pomagać oraz nie narobić swoimi, szlachetnymi przecież, pobudkami więcej szkody, proponuję udać się do misjonarzy. Ale musisz mieć wtedy na uwadze jeszcze jedną kwestię: tak naprawdę wcale nie jedziesz pomagać…
Docierasz na kraniec świata, aby głosić Chrystusa.
A wtedy dopiero Twoja wiara powinna wyrażać się w uczynkach – tych względem ciała i tych względem ducha.
Jeśli więc chcesz pojechać na misję, by coś nowego zobaczyć, poznać nową kulturę, zjeść coś egzotycznego, a nawet zobaczyć wdzięczny uśmiech na buziach trochę ciemniejszych niż Twoja – nie jedź. To właśnie jest kwintesencją wolonturyzmu. Dla ucieczki od problemów i nowych doznań nie warto co noc płakać w poduszkę, pracować po 16 godzin dziennie, bać się czasami przejść ulicą, bo dzielnica jest niebezpieczna, a z jedzenia wygrzebywać kamienie, robaki i cały przekrój podrobów: od móżdżka po kurze łapki z pazurami. Naprawdę: wybierz wczasy, a nie pracę z dziećmi i młodzieżą w kraju trzeciego świata.
Ale jeśli ciężko pracujesz i znosisz niedogodności DLA BOGA – wszelkie problemy stają się małe, bo to nie my mamy sobie z nimi radzić. Natomiast całe dobro, które po sobie zostawimy jest skutkiem Jego Miłości.
Często my, wolontariusze, słyszymy, a nawet mówimy sobie na wzajem: “Daj im po prostu siebie!” albo “Świat już taki jest, nie zmienisz go.” I to prawda – TY nie zmienisz. Ale nie dawaj im siebie. DAJ IM BOGA. ON ZWYCIĘŻYŁ ŚWIAT!
Zuzanna Kamecka
Lima, Peru
[1] https://www.theguardian.com/world/2017/aug/19/the-race-to-rescue-cambodian-children-from-orphanages-exploiting-them-for-profit