Decyzja o wyjeździe na misję dojrzewała u mnie bardzo długo. W sumie będąc jeszcze na studiach, miałem kontakt z ludźmi, którzy dzielili się historiami i przeżyciami ze swojego pobytu. Ich opowiadania i postawa zawsze mi imponowała. Niejednokrotnie wyobrażałem sobie siebie, jako wolontariusza gdzieś w Afryce, który będzie mógł zrobić coś pozytywnego dla ludzi będących w potrzebie.
Niestety, jak to zwykle bywa, łatwiej jest planować i żyć wyobraźnią niż przejść do czynów. Jak to w życiu młodego człowieka zawsze było jakieś, ale… Na początku było to przekonanie, że nauka i studia są najważniejsze. To właśnie na nich należy się w pełni skoncentrować, gdyż w przeciwnym razie nie będę w stanie znaleźć dobrej pracy, umożliwiającej później płynne wejście w dorosłe życie. Przy tej okazji chciałbym wspomnieć, że nie wiem, czemu, ale wyjazd na misję, zawsze kojarzył mi się z „ekspedycją”, która musi trwać minimum jeden rok. Nie miałem pojęcia, że równie dobrze można wyjechać na krótszy okres na przykład 3 miesięcy, wypełniając w ten sposób należne każdemu wakacje. Po studiach przyszła upragniona praca i stopniowo wchodząc w trybiki życia zawodowego, zacząłem koncentrować się na wspinaniu po szczeblach kariery, co przekładało się oczywiście na wysokość wynagrodzenia. Po kilku latach takiej batalii żal było, rzucać to wszystko, poświęcając całą energię, którą musiałem wcześniej włożyć, aby być tam gdzie byłem. Oczywiście myśl o zostawieniu rodziny i znajomych, również wydawała mi się nierealna. Musiało upłynąć dopiero wiele, wiele lat, abym dojrzał, odnowił swoją wiarę, zbudował wieź z Bogiem, zmienił priorytety i obudził w sobie ponowne pragnienie wyjazdu na misję. Wyobraźcie sobie, tyle lat czekania i odkładania decyzji o wyjeździe na misję i te liczne pytania, bo co ja zrobię, jak rzucę pracę? Czy znajdę nową, równie ambitną po powrocie? Czy w ogóle się do takiego wyjazdu nadaję? Okazały się nie mieć większego sensu, gdyż i tak finalna decyzja czy pojadę na misję i na jak długo nie należy tylko do nas. Po kilku miesiącach formacji ksiądz Tomek pomodlił się i przekazał decyzję, że pojadę na misję na okres 3 miesięcy. Bez problemu dogadałem się z szefem, wziąłem bezpłatny urlop, a po powrocie nic się nie zmieniło i nadal pracuję w tej samej firmie. Z perspektywy roku zastanawiam się, czy trzeba było tyle czekać z tym wyjazdem, skoro zawsze gdzieś tam w środku mnie, była ta chęć pomocy ludziom, którzy nie mieli tyle szczęścia, co ja i urodzili się w kraju, gdzie trudno o odpowiednią edukację, pracę. Oni na co dzień doświadczają głodu, braku pieniędzy i nie mają perspektyw na lepsze jutro. Wiem jednak, że każdy z nas ma swój odpowiedni czas i tylko dzięki modlitwie oraz rozmowie z Bogiem, możemy spróbować uzyskać odpowiedź, czy to już ten moment. Czy jesteśmy na tyle silni, aby wszelkie codzienne troski i przyjemności odłożyć na bok, aby tym samym w pełni móc oddać się pracy na placówce misyjnej.
A więc, jak już wspomniałem, zapadła decyzja, że razem z Kasią pojadę na 3 miesiące na zaproszenie sióstr salezjanek, które w miejscowości Dilla w Etiopii, prowadzą college, przedszkole i klinikę. W okresie wakacyjnym, codziennie przez blisko 2 miesięcy prowadzą dodatkowo oratorium dla dziewcząt. Organizowaliśmy dla nich zajęcia z języka angielskiego i zajęcia sportowe. Od pierwszego dnia pobytu, ogromne wrażenie zrobiły na mnie, nasze gospodynie, czyli Siostry. W naszej placówce były cztery Siostry, każda z innego kontynentu, a więc, była Siostra z Ekwadoru, Korei, Etiopii i Polski. W tak międzynarodowym towarzystwie mieliśmy nieustanne dyskusje sprowadzające się m.in do porównywania naszych zwyczajów, historii, szukania podobieństw i różnic w kulturze i zachowaniu. Nie uwierzycie, ale Siostry nie spędzają całych dni tylko na modlitwie, a znajdują również czas na nieustanne rozmowy, żarty i organizowanie zabaw dla dzieci. W tym ostatnim staraliśmy się im pomagać. To jak były zaangażowane w codzienne obowiązki w szkole, przedszkolu czy klinice, nigdy nie okazując najmniejszego zmęczenia, żyjąc bardzo skromnie i dzieląc się wszystkim, co mają z najuboższymi mieszkańcami Dilli, sprawiło, że od początku chciało się je naśladować w niesieniu pomocy lokalnej społeczności.
Przed wyjazdem na misję wydawało mi się, że idealny kandydat na wolontariusza to ktoś, kto jest przykładowo nauczycielem, lekarzem, krawcową, informatykiem, mechanikiem, budowlańcem, stolarzem czy elektrykiem. Ktoś, kto wykorzystując swoją wiedzę i doświadczenie może zostawić po sobie dla miejscowej społeczności jakiś realny efekt. Może wykonać fizyczną pracę czy brać udział w akcji edukacyjnej pogłębiającej wiedzę dzieci i dorosłych. Osobiście nadal tak uważam, chociaż wiem również, że znalazło się tam miejsce również dla mnie, czyli osoby, która niestety nie może poszczycić się żadnym z powyższych zawodów. Moja wiedza i umiejętności, które przywiozłem do Etiopii, sprowadzały się jedynie do poczucia humoru, otwartego umysłu, braku uprzedzeń, nie narzekania, szukania we wszystkim pozytywnych stron, radości z uprawiania sportu oraz jako takiej znajomości języka angielskiego. O dziwo to wystarczyło, aby się tam odnaleźć i zaangażować w codzienne życie i pomoc.
Jak wcześniej wspomniałem, moje „obowiązki” (chociaż ja traktowałem to jako przyjemność) sprowadzały się do prowadzenia razem z Kasią popołudniowych zajęć z języka angielskiego. Uczyliśmy dziewczyny z klas 4, 5-6 oraz 7-8. Poziom był oczywiście zróżnicowany. Od razu można się było zorientować, które dzieci, na co dzień uczęszczają do szkół salezjańskich, a które niestety muszą uczęszczać do szkół państwowych. Było to dla nas nowe przeżycie, na początku może lekko stresujące, ale po chwili staraliśmy się już z pełnym zaangażowaniem i euforią organizować dzieciom liczne zabawy, quizy, krzyżówki. Umiejętności artystyczne Kasi i jej wspaniałe rysunki zastąpiły ewentualne braki w podręcznikach i przyborach dydaktycznych. Co rzucało się w oczy zarówno podczas lekcji, jak i zajęć sportowych to ogromna chęć rywalizacji pomiędzy dziewczynami. Nie było odpuszczania, zawsze walka do końca, nikt nie chciał być gorszy. Była to dobra okazja, aby przypominać dziewczynom o istocie zasady fair play i szacunku do rywala. Do dzisiaj mam przed oczami ich ogromny optymizm, niewyczerpane zasoby energii, szczery, głęboki uśmiech, wybuchy radości, otwartość, na każdą zaproponowaną grę. Mam nadzieję, że chociaż przez ten krótki okres zabawy, mogły na chwilę zapomnieć o swoich codziennych problemach, trudnościach, biedzie, czy głodzie.
Z kolei do południa starałem się pomagać Siostrze przy programie księgowym, dokumentacjach finansowych i raportach. Chyba najważniejsze było sporządzanie projektów i wniosków o wsparcie materialne na dożywianie dzieci, ludzi starszych i chorych, budowę studni, rozbudowę szkoły, przedszkola i internatu oraz doposażenie klas na kierunkach informatyki i krawiectwa w niezbędne urządzenia i maszyny, aby młodzież mogła zdobyć wykształcenie, a następnie upragnioną pracę. Oczywiście są na świecie instytucje dysponujące finansami, które są gotowe udzielać wsparcia m.in. mieszkańcom Afryki, aczkolwiek oczekują one w ramach składanych wniosków tak wielkiej masy dokumentów, uzasadnień, kosztorysów, że sztab młodych ludzi miałby z ich sporządzeniem problemy, a co dopiero jedna Siostra Ekonomka. Oczkiem w głowie Siostry wydawał się projekt Adopcji na Odległość, gdzie dzięki darczyńcom z Polski i Włoch grupa kilkuset najbiedniejszych dzieci w Dilla ma szanse na zdobycie wykształcenia (szkoły w Etiopii są płatne), a dodatkowo w ramach projektu mają zapewniony codzienny posiłek w szkole, mundurek oraz przybory szkolne.
Czy warto jechać na wolontariat? Zdecydowanie tak! Minął rok, a ja nieustannie wracam myślami do pobytu w Etiopii, do wszystkich tych wzruszających, radosnych, śmiesznych momentów, które tam przeżyłem. Co było najtrudniejsze? Zdecydowanie pożegnanie z ludźmi, których musiałem zostawić w Dilli, a z którymi pomimo tak krótkiego okresu, tak mocno się zżyłem. Czy ten wyjazd mnie zmienił? Tego nie wiem, ale wiem za to jedno, że pomimo upływu roku od powrotu do Polski, mamy stały kontakt z Siostrami, piszemy do siebie i dzwonimy niemal, co miesiąc. Umówiliśmy się już wstępnie, że w przyszłym roku ponownie ich odwiedzę w Etiopii i mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia wizyta. Co do Kasi, to dziękuję Bogu, że dał mi takiego współtowarzysza wyjazdu misyjnego i wierzę, że pomimo licznych obowiązków, będziemy w stanie kontynuować nasze spotkania, aby móc wspólnie wspominać naszych przyjaciół z Dilli.
Mariusz Gondarczyk
Dilla, Etiopia