Mam wrażenie, że koronawirus do Meksyku ciągle jeszcze „dojeżdża”. Dzisiaj (30.03.2020) mamy niespełna 1000 zarażonych i około 500 przypadków sklasyfikowanych jako podejrzane.

To oczywiście oficjalne stanowisko meksykańskiego Ministerstwa Zdrowia. I tutaj zaczynają się wątpliwości. Społeczeństwo, którym od prawie 200 lat kierują skorumpowani politycy, nie ma praktycznie żadnego zaufania do następujących po sobie rządów. Zbyt wiele razy ludzie byli bowiem oszukiwani. Także i w tym przypadku nikt nie daje wiary przedstawianym danym. Od samego początku epidemii w Chinach, meksykańscy rządzący publicznie lekceważyli niebezpieczeństwo, naśmiewając się z wystraszonych państw Azji i Starego Kontynentu. Niemniej, wyszukując wszelkie informacje w Internecie, społeczeństwo rozpoczęło przygotowania do pandemii „na własną rękę”. Pierwszą instytucją, która w sposób oficjalny odpowiedziała na zagrożenie, był Kościół Katolicki. Meksykański Episkopat na początku lutego wydał instrukcję dla parafii i innych duszpasterstw, w której podane zostały zalecenia dotyczące higieny i bezpiecznych zachowań w czasie nabożeństw. Od tygodnia zaś funkcjonuje nowa instrukcja Episkopatu, nakazująca wiernym pozostanie w domach i przeżywanie nabożeństw przez środki społecznego przekazu. W ślad za Kościołem poszły prywatne instytucje edukacyjne, także nasze salezjańskie dzieła, zawieszając wszelkie zajęcia grupowe. Meksykański Rząd obserwując te reakcje, podjął decyzję o zamknięciu wszystkich szkół i uczelni od 20 marca do 20 kwietnia. Ciągle jednak byliśmy przez rządzących zapewniani, że w Meksyku nie ma niebezpieczeństwa pandemii. Na początku marca ciągle jeszcze nie było żadnych środków ostrożności przewidzianych dla lotnisk, komunikacji publicznej, urzędów i firm zatrudniających wielu pracowników. Do dziś granice państwa są otwarte, a w komunikacji miejskiej nie ma nawet co liczyć na żele antybakteryjne. Nieoficjalnie w internecie wypowiadają się lekarze, alarmując, że żaden szpital w kraju nie jest przygotowany na walkę z COVID-19 (oczywiście z wyłączeniem prywatnych szpitali dla najbogatszych). W miastach panuje zatem klimat niepewności, ludzie żywią nadzieje, że „nas to ominie”. A nawet jeśli nas to nie ominie, to prawdopodobnie nie dowiemy się, jak jest naprawdę. Problemem będzie chociażby samo stwierdzenie zakażenia – testy na koronawirusa nie są w Meksyku darmowe, a koszt jednego to nawet 10 000 pesos, czyli prawie 2 tys. złotych (!). Ubezpieczeniem zdrowotnym jest objętych tylko 50% obywateli, a i to nie gwarantuje powodzenia w razie konieczności wykonania badania.

Kwestia ekonomiczna to kolejny problem, z którym Meksyk sobie nie radzi. Połowa społeczeństwa (około 65 milionów obywateli) żyje „z dnia na dzień”, co oznacza, że pieniądze zarobione dziś wydaje jutro na najpotrzebniejsze rzeczy. Wiele firm zrezygnowało z produkcji i świadczenia usług, zatem tracą nie tylko ci legalnie zatrudnieni i ich pracodawcy, ale przede wszystkim ci, którzy każdego dnia sprzedają na ulicach jedzenie, gazety, papierosy, czyszczą buty, myją szyby w samochodach czy pakują zakupy w supermarketach. To oczywiście sytuacja w miastach. Wydaje się, że na wsiach jest o wiele spokojniej. Ludzie żyjący z pracy własnych rąk zwyczajnie kontynuują swoje zajęcia, nie zważając na obostrzenia i teoretyczny nakaz pozostania w domach. Przecież z czegoś muszą żyć. Inna sprawa to mniejsze zagrożenie zachorowaniem na COVID-19 właśnie na wsiach, chociażby dlatego, że są to miejsca, do których nie docierają turyści, a i sami mieszkańcy nie wyjeżdżają. Oczywiście to ma także swoje minusy. W takich miejscach służba zdrowia zwyczajnie nie funkcjonuje, więc ewentualne zakażenia będą nierozpoznane, a zgony odnotowane jako śmierć „z przyczyn naturalnych”. Będzie można się jedynie domyślać, co było przyczyną.

Kolejna trudność to przestępczość. Tydzień temu jeden ze stanów podjął decyzję o zamknięciu centrów handlowych. Kolejnego dnia większość z nich była zwyczajnie obrabowana. W następstwie pojawiły się chwilowe trudności z zaopatrzeniem. Należy jednak przyznać, że w Meksyku nie wystąpił widziany w Europie efekt „papieru toaletowego” czy zakupów na „apokalipsę zombie”. Powodem jest bowiem bieda obywateli. Nikt nie kupi zapasów na 2 tygodnie, mając jedynie pieniądze na kolejny dzień lub dwa. W każdym razie przestępczość rodzi jeszcze większy strach o swój byt w – i tak już umęczonym ciągłymi wojnami gangów narkotykowych – społeczeństwie.

Stąd też nasze obawy jako zakonników. Jeśli przedłuży się kwarantanna, ludziom zabraknie pieniędzy na jedzenie. W naszych parafiach powoli zaczynają się organizować zbiórki produktów żywnościowych, aby zapewnić jakieś minimum najbardziej potrzebującym, zwłaszcza osobom starszym, bez emerytur. Problem ten będzie bardzo dotkliwy zwłaszcza w miastach, a należy pamiętać, że meksykańskie miasta są duże i bardzo zaludnione. W stolicy kraju, gdzie aktualnie pracuję, mieszka ponad 20 milionów ludzi. Jednak aż dotąd, nie słyszy się od polityków żadnych zapewnień dotyczących zaopatrzenia miast w najpotrzebniejsze artykuły, zwłaszcza spożywcze, na wypadek przedłużenia się epidemii.

Pozostaje nam jedynie czekać na rozwój wydarzeń i modlić się za naszych wiernych, za rządzących i tych, którzy już muszą albo dopiero będą musieli zmierzyć się z chorobą. Jak dotąd nie zachorował żaden salezjanin, za co dziękujemy Bogu, Maryi i księdzu Bosco.

br. Sebastian Marcisz SDB
Ciudad de México
30 kwietnia 2020