Od poniedziałku do piątku mieszkam w stolicy Sierra Leone – Freetown. Nazwa stolicy wskazuje na wolne miasto, ale tak do końca nie jest. Duży procent tutejszych dzieci, młodzieży, w tym dziewcząt i kobiet dotyka przestępstwo przemocy czy innego rodzaju przykrego wykorzystywania. Często kończące się porzuceniem. To jest jedna z wielu informacji, która jako bodziec dociera do mnie na co dzień. Niektóre dzieci zwierzają mi swoje historie już po miesiącu mojego pobytu. Sytuacje trudne, wręcz czasami nieludzkie. Matka po porodzie porzucająca swoje dzieci na ulicę lub seksualne wykorzystywanie kilkuletnich dziewczynek przyprawia mnie o obrzydzenie. Natomiast z drugiej strony pojawia się ogromne współczucie, które motywuje mnie do spędzania z nimi jeszcze więcej czasu. Oczywiście wszystko z myślą o tym, co i na, ile będzie dla nich oraz dla mnie dobre. Przede wszystkim to nie dawać im gotowych rozwiązań, co mogłoby się przyczyniać do zbytniego rozpieszczania ich. Bo z czasem ich zachowania będą oczekiwać coraz więcej i więcej. Nie mogę im dać materialnie lepszego świata, chociaż wiele z nich chciałoby wrócić ze mną do Polski. Ale pozwalam dawać im siebie poprzez towarzyszenie w codziennych zajęciach i w czasie wolnym. Jakbym miała taką moc teleportacji i być w kilku miejscach naraz, to bez wątpienia byłabym w co najmniej pięciu grupkach młodzieżowych w tym samym czasie, rozstawionych w różnych kątach betonowego boiska. Gdy spędzam czas z młodzieżą, przybiegają kolejne dzieci. Każde z nich chce dla siebie przygarnąć moją rękę, przez co zaczynają się szarpaniny i bójki między nimi. Zwracam im uwagę, że sprawiedliwie mogą złapać po jednym palcu mojej ręki. Jak mnie zrozumieją, a wpierw posłuchają, to dzieje się taki cud, że idziemy w spokoju wszyscy razem.
We Freetown nie ma czegoś takiego jak strefa ciszy. Intensywne życie miasta budzi mnie już o godz. 5 nad ranem. Wtedy z pobliskiego wzgórza, na którym znajduje się meczet, dobiegają modlitwy pobożnych muzułmanów. Czasami udaje mi się przespać całą noc, aż do mojego budzika, czyli zwykle do 6:47. Dzieje się to tylko wtedy, gdy w nocy nie zgubię swoich żółtych zatyczek do uszu, które dostałam na pokładzie Turkish Airlines. Tak, trzeba spać w zatyczkach do uszu, bo inaczej ciężko będzie przetrwać kolejny dzień z dziećmi. Naprzeciwko naszego domu jest niewielki targ ze sklepikiem, przed którym gromadzi się tłum 24/7. Ulice są bardzo wąskie, a samochody duże. Ale to nie przeszkadza dzieciom w graniu w piłkę czy dorosłym w tańczeniu w rytm muzyki puszczonej z przenośnego głośnika na kółkach z wysuwanym uchwytem. Także, kiedy o 7:30 rano gromadzimy się na Mszy św., nie ma szans modlić się w skupieniu. W czasie modlitwy dobiega głos krzyczącej kobiety zachęcającej do kupienia ugotowanych jaj, niekiedy płacz dziecka, a przede wszystkim to klaksony samochodowe. Każdy z kierowców używa go naprzemiennie. Ciężko się skoncentrować na słowach celebransa, bo jest mnóstwo rozpraszaczy. Kiedy odmawiamy wieczorem wspólnie różaniec, chodząc po betonowym boisku wybudowanym nad garażem, hałas uliczny jest głośniejszy od naszych wypowiadanych słów modlitwy. Po całym dniu z dziećmi, mówienie ponad hałas ulicy jest bardzo trudne. Może jest osiągalne, ale wtedy można się zmęczyć jeszcze bardziej. Więc czasami poddaję się i modlę się takim tonem, na jaki pozwala mój organizm. Wszystkie hałasy mieszają się w jeden wielki harmider. Jak w tym hałasie znaleźć chwilę spokoju i nie zwariować? Chyba tylko wtedy, gdy znienacka wyłączą prąd i wszyscy rozchodzą się na różne strony.
Kolejnym najczęstszym bodźcem jest dziecięcy dotyk. Dzieci bacznie mnie obserwują, a kiedy siadam, otaczają mnie w kręgu i zaczynają mnie badać. Niczym jak jakichś doktor lub detektyw. Robią pieczątki swoimi palcami na moich opalonych rękach. Po czym spostrzegają, że po odciśnięciu pojawiają się żółte plamy. Śmieją się, że mam dwa kolory skóry. To jest dla nich bardzo odkrywcze. Bardzo lubią bawić się także moimi włosami. Mnie też to sprawia ogromną przyjemność. Do tego stopnia, że momentami zasypiam. Dopóki oczywiście nie poczuję bólu. Wtedy ćwiczę cierpliwość. Zwykle dwie lub trzy dziewczyny są moimi głównymi fryzjerkami, a pozostali asystują. Gdy nad moją głową robi się tłok, wtedy jeszcze bardziej ćwiczę swoją cierpliwość. Mam takie dni, że zbyt częste dotykanie mojej skóry powoduje u mnie uczucia pewnego rodzaju presji. Wtedy mam ochotę szybko wstać i oddalić się na chwilę odpoczynku i spokoju.
Trzy główne bodźce, które opisałam powyżej, są mi najbliższe. Napotykam je każdego dnia. Jest ich o wiele więcej, ale jeśli miałabym je opisać, to wtedy wyszłaby jakaś książka. Na ogół staram się wszystko przyjmować optymistycznie i bez żadnych uprzedzeń. Oczywiście wszystko w granicach ostrożności i bezpieczeństwa o swoje zdrowie. Czasami muszę być stanowcza, by mieć autorytet u dzieci, a innym razem uległa, by móc okazać zrozumienie. To jest oczywiste. Dla większości jeszcze niejasnych dla mnie kwestii potrzebuję sama konkretnych wyjaśnień. Więc pytam, by móc wzrastać.
Patrycja Dyda
Freetown, Sierra Leone