Wiele dzieci w Wenezueli nigdy nie zaznało prawdziwego dzieciństwa. Rodzice zamiast je wychowywać, porzucają je, emigrują w poszukiwaniu pracy. Często to dziadkowie przejmują opiekę nad dziećmi. Ze względu na ogromne ubóstwo i kryzys ekonomiczny panujący w tym kraju, nie stać ich na wyżywienie, a co dopiero na edukację i zakup potrzebnych artykułów szkolnych.
Salezjanki w Puerto Ayacucho prowadzą szkołę z internatem. Mieszka tam 20 dziewcząt. Jedna z uczennic pochodzi z miejscowości oddalonej od szkoły o 10 dni drogi łodzią.
By dotrzeć do internatu przed rozpoczęciem semestru, wsiada na łódkę z kimś starszym z rodziny (ciocią lub wujkiem) i płynie rzeką, zatrzymując się na noc we wspólnotach mieszkających na brzegu. Tam pieką ryby, które w trakcie podróży uda się złowić, przesypiają noc i płyną dalej. Wychowuje ją babcia, którą widzi trzy razy w roku, podczas przerwy semestralnej.
Ta dziewczynka nigdy nie poznała swoich rodziców. Gdy byli jeszcze młodym małżeństwem, ojciec zginął z ręki miejscowej mafii, przed domem, na oczach swojej ciężarnej żony. Matka po porodzie oddała dziecko w ręce teściowej i porzuciła je. Babcia tej dziewczyny sama jest wychowanką salezjańską, więc zatroszczyła się o to, by mogła ona trafić pod skrzydła sióstr i zamieszkać w internacie, rozpoczynając tam naukę. Niedawno zaczęła drugi rok nauki, a od trzech lat mieszka u salezjanek. S. Marzena mówi o niej, że jest fenomenem. Jest zaradna, pogodna i pracowita. Chętnie pomaga w codziennych obowiązkach, nie boi się wyzwań, ma zdolności organizacyjne i z łatwością koordynuje grupą. „Taki człowiek – orkiestra.” – mówi salezjanka.
To tylko jedna z historii dziewcząt, którym pomagamy. W Tygodniu Misyjnym prowadzimy zbiórkę na wyżywienie dla dziewcząt, o których opowiadamy oraz na remonty naprawcze internatu, w którym mieszkają, na placówce salezjańskiej w Puerto Ayacucho.