Mija już miesiąc od kiedy jestem na misjach w Brazylii. Towarzyszy mi tutaj dziwne uczucie – z jednej strony czuję jakbym przyjechała tu wczoraj, zaś z drugiej – jakbym znała to miejsce od dawna. Z pewnością to zasługa cudownych ludzi, których na swojej drodze spotkałam i wciąż spotykam.
Moją misję rozpoczęłam od tygodniowego pobytu w Manaus – jednego z większych, dwumilionowych miast Amazonii. Po całodobowej, wyczerpującej podróży, z lotniska odebrał nas ksiądz Sławek Drapiewski. To właśnie On zdecydował się nas tutaj przyjąć. Od samego początku poczuliśmy się przez niego przyjęci i zaopiekowani, co dodawało i wciąż dodaje odwagi w codziennych wyzwaniach. Ksiądz Sławek miał w Manaus do załatwienia parę spraw, dlatego byliśmy “zmuszeni” spędzić w tym specyficznym mieście kilka dni. Dlaczego specyficznym? Z jednej strony miasto wypełnione jest nowoczesnymi, wysokimi wieżowcami, zaś z drugiej – slumsami i biedą. Po brazylijskich, dużych miastach lepiej nie chodzić w nocy samemu, a idąc powinno kroczyć się zdecydowanie i pewnie. Nie robi się także publicznie zdjęć, chyba że nieopodal stoi policja lub któryś z twoich znajomych jest “na czatach”. Należy również unikać jazdy komunikacją miejską, gdyż jest ona często celem napadów z bronią. Księża u których byliśmy o wszystkim nas ostrzegli i oprowadzili po okolicy. Mieliśmy również okazję wyruszyć na wycieczkę, podczas której pływaliśmy z różowymi, rzecznymi delfinami, podziwialiśmy granicę między Amazonką i Rio Negro, trzymaliśmy na rękach leniwca, małpkę, a nawet kajmana oraz zachwycaliśmy się arą i rdzenną ludnością.
Po tygodniu spędzonym w Manaus w trójkę – z Julią i Jankiem, z którymi odbywam misję, popłynęliśmy łódką do naszej docelowej miejscowości – Manicoré. Podróż trwała 16 godzin, a z portu odebrał nas, dotarłszy wcześniej samolotem – ksiądz Sławek. Wtedy też miałam pierwszą okazję przejechać się “na pace” (jest to obecnie jedna z moich ulubionych czynności).
Obecnie mieszkamy na plebanii znajdującej się naprzeciwko kościoła pw. Matki Bożej Bolesnej razem z kilkuosobową wspólnotą – ks. Sławkiem, ks. José z Argentyny, bratem Juanem z Wietnamu, bratem Miguelem z Brazylii oraz od niedawna z ks. Romanem z Polski. Wspólnie spożywamy posiłki, rozmawiamy i “uczymy się” siebie. Wszyscy są dla nas wyrozumiali – zwłaszcza w nauce języka portugalskiego. Również wychowawcy z centrum młodzieżowego, w którym obecnie pracujemy. Młodzież przyjęła nas z entuzjazmem i radością. Chociaż czasami ciężko mi ich zrozumieć oraz samej się wysłowić (chociaż idzie mi coraz lepiej), to z dnia na dzień coraz bardziej ich poznaje i się do nich przywiązuję. Przez pierwsze dwa tygodnie byłyśmy z Julią odpowiedzialne za animację młodzieży, zaś obecnie prowadzimy kursy językowe – ja z angielskiego, Julia z hiszpańskiego. Wzajemnie sobie pomagamy i podpowiadamy.
Nasze dni tutaj, chociaż intensywne, mijają dosyć szybko. Codziennie wstajemy ok. 6.00 rano, aby dotrzeć na 6.30 na modlitwę w kaplicy. Po niej, spożywamy wspólnie śniadanie, a następnie ok. 7.40 zmierzamy do centrum młodzieżowego. Prowadzimy zajęcia do 11.30, aby o 11.45 znowu wspólnie zjeść posiłek. O 13.30 rozpoczynamy drugą, popołudniową turę (ze względu na sjestę dzieci tutaj chodzą do szkoły rano albo po południu). Ponownie przeprowadzamy lekcje, które kończymy o godzinie 18.00. Ponadto w poniedziałki, środy i piątki uczestniczymy z Julią w oratorium, które trwa od godziny 19.00 do 21.00. Na oratorium mogą przyjść wszystkie dzieci, nawet te z biednych, patologicznych rodzin, aby wspólnie, radośnie spędzić czas.
Chciałabym również wspomnieć o tygodniu misyjnym, który spędziliśmy w tym roku wyjątkowo. Razem z młodzieżą odwiedzaliśmy domy ludzi modląc się za nich, rozmawiając i czytając Słowo Boże. W ten sposób podkreślaliśmy, że misjonarzem może być każdy z nas – nie tylko ten, który wyjeżdża gdzieś daleko. Poza głoszeniem Ewangelii była to też okazja do zobaczenia jak mieszkają tutaj ludzie. Myślę, że większość z nas nie wyobraża sobie, aby mieszkać w takich warunkach – bez klimatyzacji, z gołymi ścianami, bez podłóg, niejednokrotnie z karaluchami czy szczurami. Taki widok uzmysłowił mi, jak za wiele, nawet podstawowych rzeczy mogę być wdzięczna oraz jak wiele problemów mają tutejsi mieszkańcy.
Na koniec proszę Ciebie, czytającego ten wpis, o modlitwę – za misję, misjonarzy, którzy “odwalają” kawał dobrej roboty, za wolontariuszy – za mnie, Julię i Janka, ale nie tylko, oraz za ludzi do których jesteśmy codziennie posyłani. Jestem pewna, że Pan Bóg ześle nam potrzebnej siły do pracy oraz wytrwałości.
Z Bogiem!
Zosia Gala
Pracuje na misji w Manicoré w Brazylii